"Hadrian VII"
DOBRZE się zaczął warszawski sezon teatralny. Przypomnijmy kilka premier wybitnych lub przynajmniej interesujących: "Maria Stuart" Schillera we Współczesnym i "Intryga i miłość" Schillera w Polskim, "Rzecz listopadowa" Brylla w Narodowym, "Becket, czyli Honor Boga" w Powszechnym. I jeszcze - "Hadrian VII" Petera Luke'a w Dramatycznym*). To właśnie ten teatr, który od lat się postuluje: teatr wielkich napięć i konfliktów moralnych, ideowych, politycznych, teatr stawiający pytanie i problemy pierwiastkowe, najważniejsze. "Hadrian VII" jest sztuką o potędze marzenia. Ważna jest oczywiście kierunkowa oraz treść tych marzeń. Niech powie o tym jedno zdanie z artykułu Tadeusza Brezy, zamieszczonego w programie teatralnym: "Kiedy słuchać będziemy sztuki, zwłaszcza tych partii, w których bohater, papież Hadrian, decyduje się na reformy i przemiany, jego dążenia przywieść nam mogą na myśl marzenia Jana XXIII".
A więc sztuka o papieżu Hadrianie VII? Było przecież tylko sześciu papieży o tym imieniu. No tak, ale papież Hadrian VII, to właśnie udramatyzowana projekcja marzeń kleryka Fr. Williama Rolfe'a. To nie tylko imiona i nazwisko tytułowej postaci sztuki Luke'a. Napisał ją na kanwie autobiograficznej powieści angielskiego pisarza o takim właśnie nazwisku, wydanej jeszcze w 1904 roku. Prawdziwy jak i sceniczny Rolfe, skłócony ze światem i ludźmi, trochę mizantrop, a trochę pechowiec, a na pewno nonkonformista, uprawiał kolejno - by jakoś przeżyć - różne zawody i doznawał też różnych zawodów, przez całe życie jednak uważał, że ma powołanie kapłańskie, którego realizacja była od niego niezależna.
A jednak... Potęga marzenia łamie wszystkie przeszkody. Nie tylko więc otrzymuje - w przyspieszonej procedurze - święcenia kapłańskie, ale zostaje wybrany papieżem. Jako Anglik przybiera oczywiście imię Hadriana VII, jako że jedyny Anglik na tronie papieskim nosił imię Hadrian IV.
Jest w podtekście sztuki i czołowej postaci ukazana droga od gorzkiej mizantropii i nienawiści do ludzi - do uświęcenia poprzez miłość do Boga i do człowieka. Tym pierwszym człowiekiem, który rozgrzał ostygłe w walce z ludźmi i przeciwnościami życia serce Rolfe'a jest "krnąbrny", jak on kiedyś, alumn jednego z rzymskich seminariów duchownych, Georg Arthur Rose. On też wie, że ma powołanie kapłańskie i że musi wytrwać w nim - wbrew wszelkim przeciwnościom. I kiedy papież Hadrian VII ginie z rąk szantażysty (moment w sztuce nie dość umotywowany) - na scenie, w obliczu pustego tronu papieskiego pozostaje właśnie Georg, taki sam - pełen marzeń, ambicji i reformatorskich, zuchwałych planów - jakim był przed dwudziestu laty czołowy bohater sztuki, Fr. William Rolfe. To akcent optymistyczny. "Popełnił wielki błąd - żył przed swoim czasem" - mówi kleryk Georg Arthur Rose o swym zamordowanym przyjacielu - papieżu. Nie wiem, czy te słowa napisał autor powieści biograficznej czy twórca jej scenicznej adaptacji. Myślę, że ten pierwszy. Bo Luke napisał swą sztukę w r. 19S6, a więc po pontyfikacie Jana XXIII i Soborze Watykańskim II, podczas pontyfikatu Pawła VI, wiedział więc, że wiele z postulatów wielkiej odnowy Kościoła katolickiego, w tym i reformy Kurii Rzymskiej, wysuwanych przez Hadriana VII - weszło już w stadium realizacji (mimo, że Tadeusz Breza dał swemu - cytowanemu już - artykułowi tytuł "Najpobożniejsze życzenia..."). CZY sztuka jest antypapieska? Nie, chociaż krytyka Watykanu dokonywana jest nie z pozycji wewnątrzkatolickich, lecz zewnętrznych, bliskich protestantyzmowi, ale tu chyba w kontekście ekumenicznym. Czy sztuka jest antykatolicka? Nie, chociaż krytyka Kościoła katolickiego dokonywana jest z tych samych pozycji. Są w sztuce pewne naiwności - dotyczy to m. in. zachowania się kardynałów wobec papieża - ale nie wpływa na ostateczny kształt ideowy i decydującą wymowę sztuki.
Trzeba z uznaniem napisać o pracy teatru, a raczej o pięknych wynikach tej pracy, zgłaszając tylko jedną pretensję: iż nie stuszował tych kanciastych naiwności w scenach z kardynałami, którym nawet ludzie niechętni Watykanowi nie mogliby odmówić układności i dyplomacji.
Ma spektakl dwie kreacje i ani jednej ile obsadzonej czy niedopracowanej roli. Kreacje - to Rolfe - Hadrian Gustawa Holoubka i George Artur Rose Jana Englerta. I jeszcze Mieczysław Voit w roli Drugiego Komornika i Biskupa. A przecież jest jeszcze i Wanda Łuczycka (Agnieszka) i Barbara Horawianka (pani Crowe) i Czesław Kalinowski (pierwszy Komornik i Arcybiskup - Kardynał), i Mieczysław Milecki (Generał Zakonu Jezuitów) i Tadeusz Bartosik (Kardynał Ragna) - i pozostali dostojnicy watykańscy i duchowni (J. Skulski, J. Ziejewski, Z. Obuchowski, Z. Koczanowicz), jak wreszcie Ryszard Pietruski w roli szantażysty Santa; wszyscy oni wnieśli wiele cennych elementów i interesujących akcentów do tego (chciałoby się napisać "znakomitego" lub "cennego", lub "bardzo interesującego" - ale to wszystko brzmi pusto, konwencjonalnie, więc może po prostu) dobrego spektaklu.