Artykuły

Miłość Boga i honor Boga

Niemal jednocześnie we­szły na sceny dwóch war­szawskich teatrów dwie sztuki, w których bardzo wiele mówi się o Bogu. W obu scenę zapełniają biskupi, kardynało­wie i zwykli księża, ba - obie traktują o ludziach, wyniesio­nych z nizin na najwyższe du­chowne godności. Obie wresz­cie - a ta zbieżność jest chyba najważniejsza traktują o buntujących się dostojnikach Kościoła, o ludziach szukają­cych dlań nowych dróg, i pono­szących klęskę. I nieważne, że niewiele ma wspólnego wyśniony przez niedoszłego księdza papież Had­rian VII ze sztuki Peter Luke a z średniowiecznym arcybisku­pem Tomaszem Becketem z dra­matu Jean Anouilh'a - w grun­cie rzeczy łączy ich jednakowa żarliwość. Która ściąga klęskę na obu. Istnieje tez wiele różnic między tymi postaciami. Podstawowa - to chyba to, że Had­rian VII powodowany jest przez miłość Boga, Tomasz Becket - przez dbałość o Jego honor.

"Hadriana VII" napisał w równej mierze autor i bohater. Peter Luke ujął bowiem w sce­nicznej formie losy człowieka istniejącego, opierając się nie tylko na faktach z jego biogra­fii, ale wręcz na jego własnej książce, w której opisuje to wszystko, co oglądamy na sce­nie. Ten bohater - to Frederick William Rolfe, pisarz, ma­larz, fotograf i dziennikarz, człowiek, któremu nic się w ży­ciu nie udawało, którego książ­ki zalegały magazyny księgarń, o ile w ogóle się ukazały, nieu­dany kleryk i w ogóle nieu­dany niechciany syn wikto­riańskiej epoki. Swoje rozgory­czenie, niechęć do świata i ko­leje burzliwego żywota zawarł Rolfe w najlepszej swej książ­ce - właśnie "Hadrianie VII". I jest bardzo gorzką ironią lo­su, że za tę książkę nie otrzy­mał nigdy ani pensa, zmarł bo­wiem w roku jej wydania - 1913, zanim rozeszła się umó­wiona z wydawcą ilość egzem­plarzy. Pięćdziesiąt cztery lata później, kiedy postać Rolfe a i jego książka zaczęły budzić zainteresowanie młody pisarz angielski zajął się nimi i napi­sał "Hadriana", sztukę o Rol­fem, ale jakby i trochę sztukę Rolfego. Treść nie jest skomplikowa­na. Mówiąc po prostu Frederick William Rolfe, zgnębiony ko­lejnymi niepowodzeniami wy­obraża sobie, że zamiast komor­ników, zajmujących jego meb­le pojawiają się w jego izdeb­ce dwaj biskupi, że otrzymuje upragnione kapłańskie święce­nia i zostaje obrany... papie­żem. Wszystko to, co odbywa się w świecie sennych majaków jest rekompensatą za przegrane życie, ale przede wszystkim jest rozprawa z tym, co Rolfe'a gniewało i napawało odrazą we współczesnym mu Kościele. Papież Hadrian VII (nazywa się Hadrianem, bo "poprzedni" Anglik w Stolicy Apostolskiej to Hadrian IV) pozbywa się więc watykańskiego skarbca, zaleca duchowieństwu prawdzi­we ubóstwo... ba, chce nawet chodzić na piechotę po Rzymie. Wszystko to czyni człowiek, którego dwukrotnie wyrzucano z duchownych seminariów za brak powołania. Nic więc dziw­nego, że jego prawdziwym przyjacielem zostaje tylko mło­dy kleryk, o to samo w semi­narium podejrzany, a wydaje się, że to co ich łączy - to nie powołanie większe niż u in­nych, ale maniakalna miłość Boga, którą na tym świecie mało kto może zrozumieć.

Straszliwie poważnie za­brzmiało to przydługie stresz­czenie, a sztuka sama wbrew pozorom wcale taka strasznie poważna nie jest. Dużo w niej ironii, dużo sarkazmy, ale i niemało humoru, tyle że angielskiego, czyli nie bardzo do śmiechu. Teatr Dramatyczny wystawił "Hadriana" pięknie i z ogromnym pietyzmem, ale właśnie ten pietyzm nie za bardzo sztuce pomógł. Powaga odsłoniła parę słabości drama­tu, które jednak skutecznie maskowali aktorzy. Co prawda jedni grali jak w bardzo poważnym dramacie, inni jak w komedii, ale ponie­waż wszyscy grali dobrze, specjalnie to nie raziło. Hadriana - Rolfe'a gra Gustaw Holoubek. Gra chyba tak jak ta po­stać jest potraktowana przez autora i tak chyba, jak musiał zachowywać się naprawdę Rol­fe. Gustaw Holoubek traktuje swego bohatera dowcipnie, i jako pisarz i jako papież jest inteligentny, błyskotliwy, przede wszystkim pokazuje me­tamorfozę tej postaci w taki sam sposób; nie przerysowując i uprawdopodobniając. Towarzy­szy mu na scenie duży zespół, na czele z Wandą Łuczycką i Barbarą Horawianką, a z pa­nów Czesław Kalinowski i Ta­deusz Bartosik, jako bardzo wyraziści kardynałowie, Ry­szard Pietruski, najbardziej chyba komediowy w roli anty­patycznego Santa. Jan Englert w roli młodego kleryka i wielu innych, na których wymienienie nie staje miejsca, co jest oczy­wistą niesprawiedliwością.

ROZPISAŁEM się o losach papieża, a losy arcybiskupa Tomasza Becketa są na pewno nie mniej frapujące, a i scenicznie ciekawe. Becket to także postać autentyczna, Jean Anouilh, prawem drama­turga przeinaczył nieco losy człowieka, który z nizin wydźwignięty przez przyjaźń kró­la na najwyższe godności pań­stwowe i kościelne uwierzył, że prawdziwym jego zadaniem na ziemi jest obrona honoru Boga. Kiedy jako Kanclerz Króle­stwa bronił interesów swego królewskiego przyjaciela, za­grożonych intrygami ducho­wieństwa pytał; gdzie jest ho­nor Tomasza Becketa? Dopiero zostawszy prymasem, na któ­rym to stanowisku król chciał widzieć swojego człowieka, wy­dało mu się, że znalazł. Podob­nie jak Hadrian VII, wydźwignięty z diakona na arcybisku­pa,utożsamia swój honor z ho­norem Boga, wierzy, że poruczono mu jego obronę. Tak jak Hadrian - postać wymyślona, sam żyje w ubóstwie. Z prze­pychu pałaców i rozpusty, z Której słynął - pogrąża się w, otchłań ascezy i umartwień. Czy była to poza, czy nagła odmiana? Autor, kładąc szczegól­ny nacisk na honor Boga właś­nie zdaje się sugerować, że ra­czej odmiana szczera, i żarli­wość neofity, który odnalazł swój honor w honorze Boga, ale unika ostatecznej odpowie­dzi. W konflikcie króla i arcy­biskupa najbardziej interesuje strona moralna, mniej otoczka historyczna, zresztą niezbyt ściśle przez autora przestrzegana. W warszawskim Teatrze Po­wszechnym "Becketa, albo Ho­nor Boga" reżyseruje Jan Ma­ciejowski. Umieszcza akcję na wielopoziomowej scenie, kon­sekwentnie ten pomysł wyko­rzystując, komponuje piękna plastyczne układy i bardzo dy­namizuje przedstawienie, i ogromną dla niego korzyścią. Statyczna jest jedynie sce­na ostatecznej rozmowy obu przeciwników, ale w niej wła­śnie padają argumenty tak ważkie, że odnosimy mimo wszystko wrażenie dynamicz­nego panięcia. Sztuka Anouilha jest aktors­kim sprawdzianem na warszaw­skiej scenie dla aktorów szcze­cińskich: Andrzeja Kopiczyń­skiego (król) i Włodzimierza Bednarskiego (Tomasz Becket). Sprawdzian wypadł bardzo po­myślnie. Kopiczyński jako król Henryk II jest bardzo ruchli­wy, dynamiczny, na pewno niżej stojący od swego adwersa­rza intelektualnie i być może nie rozumiejący wszystkich jego racji, ale za to argumen­tujący prawdami najprostszy­mi: w imię przyjaźni, wiernoś­ci, ziemskiego honoru. Włodzi­mierz Bednarski jako Becket jest dostojniejszy, taki, jakiego widzą go współcześni: trochę nieobecny, zamyślony, zamknię­ty w sobie. Człowiek, który ni­kogo nie kocha. Jako arcybis­kup pełen godności, bardzo pewny swego powołania i rze­czowo dyskutujący z królem. Frapujące jest spotkanie tych aktorów. Obok nich zaznaczają się na scenie Andrzej Nardelli, jako młody saksoński fanatyk, Mariusz Dmochowski, Andrzej Szczepkowski, jako ryzykowny trochę w zamyśle król francus­ki, i inni. Interesująca jest ka­tedralna scenografia Stanisła­wa Bąkowskiego, bardzo pięk­na muzyka Krzysztofa Knittla.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji