Artykuły

Sami nieswoi

Od dłuższego czasu z zainteresowaniem śledzę spór, jaki powstał wokół opublikowanego na łamach "W Sieci" tekstu Piotra Zaremby "Teatr hochsztaplerów". Artykuł został skomentowany przez Dariusza Kosińskiego w wymownym tytułem "Zarembiście". W kolejnym swoim tekście ("Do przyjaciół tradycjonalistów") profesor odniósł się do argumentów swoich antagonistów z forum - pisze Szymon Spichalski w portalu Teatr dla Was.

Od dłuższego czasu z zainteresowaniem śledzę spór, jaki powstał wokół opublikowanego na łamach "W Sieci" tekstu Piotra Zaremby "Teatr hochsztaplerów". Nie dziwi wzburzenie części środowiska na tezy stawiane przez publicystę, zwłaszcza w odniesieniu do teatralnych mistrzów sprzed kilkudziesięciu lat. Widać pewne uproszczenia Zaremby, jeśli chodzi o postrzeganie ówczesnego odbioru sztuki np. Konrada Swinarskiego. Artykuł został skomentowany przez Dariusza Kosińskiego w wymownym tytułem "Zarembiście". W kolejnym swoim tekście ("Do przyjaciół tradycjonalistów") profesor odniósł się do argumentów swoich antagonistów z forum. Z całym uznaniem dla ważkiego i ogromnego dorobku Profesora, którego wywodowi w wielu miejscach nie sposób odmówić racji, parę jego spostrzeżeń wymaga jednak komentarza.

Sprawa nie sprowadza się wcale tylko do rozróżnienia promowanego przez Zarembę i jego zwolenników, które Orwellowskie owce najpewniej skwitowałyby stwierdzeniem: "teatr dramatyczny dobrze, postmodernistyczny - źle". Chociaż takie przesłanki można by wysunąć z niektórych komentarzy, ale to już należy złożyć na karb płytkości niektórych argumentów. Tymczasem sprawa jest znacznie głębsza. Bo w gruncie rzeczy nie chodzi o proporcje między ilością spektakli dramatycznych w kontrze do postdramatycznych. Michał Centkowski wyliczył swego czasu, że ta relacja ma się jak 95 do 5 procent. Jest to prawda? Zapewne jest. Tylko że ten bilans ma się nijak do dostrzeganego przez krytykę mainstreamu, w którym te proporcje odwracają się znacząco, kierując większą uwagę przede wszystkim na teatr postdramatyczny. Jakie spektakle dostają zaproszenia na festiwale, zdobywają nagrody? Które są uznawane za "przełomowe"? Czy zasługują na to tylko te, które "burzą nasze dobre samopoczucie"? Wychodzi się z założenia, że lepszy jest "zły eksperyment" niż "poprawna konwencja". Problem polega na tym, że konwencja teatru postdramatycznego zbyt często jest wykorzystywana jako przykrywka do ideologicznych szaleństw i spłycania rzeczywistości. Środowisko teatralne jest mocno lewicowe, co przekłada się na ideowe uwarunkowanie teatru "progresywnego" - i to jest fakt.

Losy polskiej klasyki są dobrym przykładem, jak często słabą merytoryczną podstawę ma "rewidujący" i "świeży" stosunek do wielkich dzieł. Problemem jest wszak sposób ich interpretacji. Przywoływane przez Profesora wrocławskie "Dziady" są tego dobrym przykładem. Konrad sikający do wiadra przed wykonaniem Wielkiej Improwizacji, a także sprowadzenie słynnego monologu do majaczeń pijaka nie są żadną poważną lekturą Mickiewicza. Na absurd zakrawa zaś powszechny zachwyt i - uwaga! - dziesiątki nagród i pokazów na festiwalach dla "Dziadów" Radosława Rychcika (na zdjęciu), zrealizowanych efektownie, ale przy okazji bezdennie płytkich i szukających sztucznych powiązań między realiami XIX-wiecznego Królestwa Polskiego oraz Stanów Zjednoczonych II połowy XX wieku. Parafrazując tytuł książki Marty Fik - reżyser ma skojarzenia? Ozłoćmy go za to! W 2013 roku miała miejsce premiera "Odprawy posłów greckich" w inscenizacji Ryszarda Peryta. Spektakl Teatru Polskiego W Warszawie - dojrzały dialog z Kochanowskim, pokazujący starcie dramatycznych racji i solidny pod każdym względem - zyskał mnóstwo pozytywnych recenzji i... nic. Bezsprzecznie jest to teatr, pod którym profesor "podpisałby się rękami i nogami", prezentujący poważne podejście do klasyki. Ale czy ktokolwiek zaprosił "Odprawę..." na festiwal czy przegląd, chociażby po to, by pokazać, jak można robić solidny teatr "literacki"? Dostała ta inscenizacja jakąś nagrodę? Nic takiego nie pamiętam.

Wszak na uwagę zasługuje jedynie teatr "krytyczny", "rewidujący". W ogóle co do teatru "zaangażowanego" (a przez kogo? - zapytałby Słonimski), należy wspomnieć o pewnym znamiennym przypadku. W bydgoskim Teatrze Polskim powstał spektakl "Romville", realizowany w ramach projektu "Interwencje". Celem przedsięwzięcia jest poruszanie aktualnych społeczno-politycznych tematów. Emblematyczna dla "Romville" jest jedna sekwencja, w której - co znamienne - zderzono dwa skrajnie odmienne obrazki. Z jednej strony nagranie pokazujące młode małżeństwo Romów wraz z małymi dziećmi, opowiadające o swoim pragnieniu spokojnego życia. Z drugiej zjawia się prymitywny kibol (oczywiście odegrany przez aktora), niepotrafiący się nawet poprawnie wysłowić. Ot, to się nazywa "poważny" teatr krytyczny - aranżujące lukrowany wizerunek romskiej społeczności przedstawienie nie wspomina słowem o napięciach w Limanowej czy Andrychowie. I teraz wyobraźmy sobie, że któryś polski artysta teatru tworzy spektakl zdecydowanie krytyczny wobec np. uchodźców/imigrantów, zarówno w stosunku do wschodnich przybyszów, jak i polityki wielkich państw. Można spokojnie przyjąć, że na takiego twórcę spadłaby jakaś środowiskowa anatema, a on sam mógłby się liczyć z przypięciem łatki "faszysty" albo "rasisty".

Być może złość "krytyków postmodernizmu" wynika także z tego, że ten mieniący się "poszukującym" i "pytającym" teatr nowoczesny tak naprawdę nie dotyka prawdziwie drażniących i bolesnych tematów. Tak jeszcze a propos kibiców: w zeszłym roku zakończyła się wstrząsająca sprawa Maćka Dobrowolskiego, kibica Legii Warszawa, trzymanego w areszcie bez wyroku blisko trzy lata (!), w dodatku na podstawie zeznań człowieka obciążonego poważnymi prokuratorskimi zarzutami. Przez ten czas całkowicie zniszczono mu życie. Sprawa miała ewidentny wymiar polityczny. Czy w ogóle w przeciągu ostatnich paru lat w teatrze polskim pojawił się głośny projekt oddający głos środowisku kibicowskiemu, czy wręcz zapraszający fanów piłkarskich do współpracy? Była mowa o "Dziadach", więc moglibyśmy teraz zapytać słowami wieszcza: "Czemu to o tym pisać nie chcecie, panowie?". Ktoś powie - ideologia. Nie, nie o to chodzi, chociaż od spraw światopoglądowych nigdy nie uciekniemy. Problem w tym, że przytłaczająca większość najbardziej dyskutowanych spektakli (zwłaszcza tych dotyczących bieżących wydarzeń) pokazuje tylko jedną stronę medalu. Przykładem tego może być jeszcze "Na Boga!" Marcina Libera, powszechnie nagradzana żenująca agitka, pokazująca mieszkańców Skoczowa jako prymitywnych chamów, a także spłycająca wieloznaczną postawę Piusa XII względem III Rzeszy, czy chorwackich księży wobec ustaszy. Kościół miał swoje grzechy, ale obiektywizm w ukazaniu problemu wymagałby pokazania trudności politycznego lawirowania, jakiego musieli dokonywać papież czy biskup Stepinac.

Inna sprawa, że wspominani przez Profesora "krytycy postmodernizmu" rzeczywiście upraszczają sprawę. Z jednej strony występuje co prawda pewna prawidłowość: poetyka nowoczesnego teatru rzeczywiście zaskakująco często służy jako przekaźnik myślowej płycizny na jedną ideologiczną modłę. I to chyba wzbudza największy sprzeciw. Ale to przecież nie dyskredytuje tej formy całkowicie, jest ona równouprawnioną stylistyką artystyczną. Przestrzegałbym także przed wrzucaniem wszystkich do jednego worka: artyści uważani za lewicowych mogą wszak mieć poglądy prawicowe w wielu innych sprawach i vice versa. Panowie, pamiętajmy - "nie style lubić, lecz dzieła", jak pisał wielki Zbigniew Raszewski.

Ciekawie w cały ten spór wpisuje się tekst "E-projekt" Joanny Krakowskiej, zamieszczony w ramach jej cyklu KONFORMY w dwutygodniku.com. Badaczka stwierdza w nim: "Wszystko, co sami mieliśmy do zaproponowania, to hermetyczny język, kwaśne miny, ironiczne uśmiechy, prześmiewcze uwagi i sceptyczny stosunek do wszystkiego. Żadnej pozytywności, żadnej dumy z przeszłości, przyjemności identyfikacji, satysfakcji z tego, co teraz, ani też żadnej nadziei na przyszłość. Tylko myślenie krytyczne, studia krytyczne, sztuka krytyczna, teatr krytyczny, krytyka społeczna, krytyka polityczna". Przecież bolączki opisywanej przez Krakowską lewicy są także przypadłościami de facto dominującej w teatrze lewicy. W znalezieniu porozumienia nie pomagają słowa "artysta jest lewicowy z natury", co brzmi szczególnie zabawnie w ustach tandemu Strzępka/Demirski, który dawno przecież porzucił szaty rewolucjonistów. W dodatku opinia S&D prowadzi do bzdurnego, wykluczającego podziału na "artystów" i "artystów prawicowych", a więc w założeniu "niepełnych". Bez względu na światopogląd twórcy, ma on obowiązek pokazywać wielość punktów widzenia.

Może wynika to ze słabości współczesnego dramatopisarstwa, na którym odciskają się wszystkie negatywne skutki brechtowskiej reformy i tzw. zwrotu performatywnego? Niechęć do ukazywania wielowymiarowych postaci na rzecz scenicznych plakatów oddala nas coraz bardziej od m.in. finezyjnej i psychologicznej formy dramatów Ibsena, która pomaga powiedzieć o człowieku o wiele więcej. W przypadku "pisania na scenie" tak podkreśla się istotność oddania głosu samym aktorom, a kiedy przy okazji afery w związku ze "Śmiercią i dziewczyną" dochodzi do sytuacji wyglądającej jak naruszenie ich intymnej granicy oraz nadużywania władzy reżysera (Marciniak nakłoniła aktorów Polskiego do oglądania na próbach prawdziwego seksu), nie zająknie się nikt. Zawsze to powtarzam - konsekwencja jest cnotą, trzymajcie się jej. I zalecam to obu stronom konfliktu. Quod erat demonstrandum.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji