Artykuły

Ja, osobny

Wysyp wywiadów rzek z osobami, którym wydaje się, że mają coś do powiedzenia, a swych rozmówców ustawiają na pozycji kogoś wynajętego, stał się smutnym znakiem czasu. Wywiad rzeka naprawdę mający bohatera i autora prawie się nie trafia - o "Ja, Fronczewski" Piotra Fronczewskiego i Marcina Mastalerza pisze Remigiusz Grzela w Nowych Książkach.

Na tym tle "Ja, Fronczewski" - rozmowa Marcina Mastalerza z wybitnym aktorem stanowi wydarzenie. Czytając książkę, niemal słyszymy ich dialog, chwilami spór, którego celem jest drążenie istoty teatru, "kariery" (Piotr Fronczewski tego słowa nie lubi) i toczącego się obok życia. W efekcie otrzymujemy przenikliwy portret człowieka patrzącego wstecz z perspektywy pewnej melancholii, bez złudzeń, trzeźwo. "Ja, widzi pan, nie uważam się za artystę. Jestem po prostu aktorem. I co wieczór staram się wykonywać swoją robotę najlepiej jak potrafię. Bo aktor nigdy nie gra na pół gwizdka. Zawsze idzie na całość". Właściwie od pierwszej strony wiemy, że ujawni ze swojego życia dokładnie tyle, ile chce. To on przyjeżdża na rozmowę do Mastalerza, gdzieś poza miasto, gdzie jest sad, gdzie szumią brzozy. Nie zaprasza do swojego domu. Teatr to teatr, a dom... Nad rolami też w domu nie pracuje. Nie można zaburzać tych przestrzeni. "W teatrze najważniejszy jest aktor. To on jest w centrum. To on niesie spektakl". A w życiu? Czasem tylko ma się na coś odwagę, jak wtedy, kiedy odpowiedział ubekom grożącym mu utratą prawa jazdy, że będzie jeździł rowerem, ałe rozumie, że nie każdy i nie w każdych okolicznościach musi ją mieć. Nikogo nie potępia. Nawet kolegów, którzy na niego donosili.

Marcin Mastalerz wciąga go w rozmowę, ale aktor chyba do końca nie jest przekonany, że książka powinna powstać, że ma coś do powiedzenia. Nie jest łatwym rozmówcą. Choć "spowiedź" opiera się na pewnej szczerości, Fronczewski traktuje ją raczej jako zawodową przygodę, spotkanie z widzami. Tym większa rola świetnie przygotowanego dziennikarza. Widać olbrzymią dokumentację. Kiedy zaczynają rozmawiać, Mastalerz wie bardzo dużo, omal wszystko. Zna dokonania, przebieg kariery, recenzje, opinie innych. Nawet zaskakuje swojego bohatera. Zresztą obaj siebie zaskakują. Dzięki Mastalerzowi aktor odważa się powiedzieć więcej. Mówi o ojcu, więźniu trzech obozów. Zapada w pamięć scena, gdy po przeszukaniu domu przez ubecję ojciec siada na tym pobojowisku rozrzuconych przedmiotów i płacze. To dzięki ojcu, który pracował w Teatrze Syrena, Piotr Fronczewski poznał świat artystów od kulis. Wcześnie też zaczął grać. Jest w książce fotografia, na której unosi go, jedenastoletniego, Adolf Dymsza. Opowieści Fronczewskiego są pełne szczegółów, plastyczne. Kapitalnie zostało odmalowane tło lat pięćdziesiątych - Warszawa jako gruzowisko, właściwie Dziki Zachód, a także późniejsze lata PRL-owskie (choćby legendarny SPATiF). Szkołę teatralną - a był na roku z Andrzejem Sewerynem, którego już wtedy podziwiał, Danielem Olbrychskim, Jerzym Zelnikiem, Andrzejem Nardellim - kończy w roku 1968, czyli najgorszym z możliwych. Jednak ma już za sobą najkoszmarniejsze doświadczenie. W czasie wspólnego wyjazdu na Mazury tonie jego przyjaciel, zdolny kolega z roku - Krzysztof Banachowicz. Kajak, którym płynęli, przewrócił się. Fronczewski nurkował, szukając przyjaciela - bez rezultatu. Relacjonuje podróż do Warszawy. Trumna z przyjacielem pośrodku, po jednej stronie ojciec Banachowicza, po drugiej on. Wstrząsające wyznanie o tym, czym była ta śmierć dla niego i dla kolegów ze szkoły, jak po niej sam wracał do życia.

Jeszcze w 1968 Kazimierz Dejmek angażuje go do Narodowego ("No i co ja mam, kurwa, z panem zrobić?"). Pracuje tam krótko, bo i Dejmek zaraz z hukiem wyleci. W książce przeczytamy o nim szereg kapitalnych anegdot. Później jest Teatr Współczesny, a od 1973 Dramatyczny, kierowany wówczas przez Gustawa Holoubka, najważniejszą dla Fronczewskiego postać, punkt odniesienia. Opowiada o Holoubku ze wzruszeniem. Podziwiał go jako aktora, dyrektora (również Teatru Ateneum), człowieka. Zobaczył Holoubka po raz pierwszy na scenie jako piętnastolatek, w spektaklu "Diabeł i Pan Bóg" Sartre'a.

"Chyba nigdy później nie zdarzyło mi się aż tak intensywne oczarowanie". I dodaje, że grając, Holoubek nigdy nikogo nie udawał. Zawsze był Holoubkiem. Tu jest klucz do książki. Jej tytuł stanowi parafrazę sztuki "Ja, Feuerbach", którą Fronczewski wystawił w Ateneum, mierząc się z legendarną rolą stworzoną wcześniej przez Tadeusza Łomnickiego. Przed próbami wspólnie z aktorami, z którymi miał wystąpić, obejrzał telewizyjną realizację Feuerbacha. Łomnicki nie grał starego aktora, tak jak rola została napisana. Całkowicie zbudował rolę na swojej wirtuozerii. "Tadzio nas zjechał - wspomina. Zamęczył, zmaltretował, a na koniec znużył. (...) Mag teatralny, który łapie widza za fraki, zachwyca, przeraża i każe w każdej sekundzie podziwiać". Więc zagrał raczej sztukę "Ja, Łomnicki". Tymczasem Fronczewski mówi o sobie, że zawsze wolał być osobny niż pierwszy. I ta książka jest o osobności. Choć był totalnie zanurzony w życie, nurt niósł go, a on się temu poddawał. Dzisiaj raczej przygląda się sobie i światu z pewnego dystansu, opiekuje się stutrzyletnią mamą, co uważa za jedno ze swoich najważniejszych, najpiękniejszych doświadczeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji