Pani jest jak czułek
Na początek istotne wyjaśnienie. Potrzebę miłości mam i wcale nie lubię, jak ktoś jej nie ma. Kiedy słyszę ze sceny głos ordynata, który porównuje Stefcię do kwiatu czułka lub mówi o dozgonnej miłości, staram się wzruszyć. Najczęściej jednak nie wiem za bardzo, jak to się robi. Popadam w przesadę, a moja zirytowana sąsiadka zdziela mnie programem w głowę.
- Płakałaś? - pytam w szatni. - Tak. - Co cię tak wzruszyło? - Zawsze płaczę jak ona umiera.
A ja nie płaczę. Podejrzewam też, że nie płacze reżyser, Włodzimierz Nurkowski, ani odtwórca roli ordynata, Piotr Urbaniak. Tym większa dla nich chwała, że potrafili wziąć w cugle swoje emocje i zrobić "Trędowatą" bez pastiszowego dystansu, "na poważnie". Pomogła im w tym autorka adaptacji, Joanna Olczak-Ronikier, która skrzętnie powycinała najbardziej wybujałe pędy stylu Mniszkówny. Czułki i tym podobne fanaberie pozostawiła tylko na ozdobę. Potrafiła też wydobyć komizm, który nie obraca się przeciw ulubienicy polskich czytelniczek. Specjalność polskiego teatru, kawalerski bal, jest w nowohuckiej "Trędowatej" najlepszą i najśmieszniejszą sceną. Przekonujące i pozbawione nieznośnego lukru są też epizody z udziałem stąpających po ziemi kochanków klasy "B": Rity (Beata Schimscheiner) i Hrabiego Trestki (Andrzej Franczyk). Najbardziej wiarygodną postać tworzy przegrany przed laty kochanek - dziadek Maciej Michorowski (Tadeusz Szaniecki).
Najtrudniej zdzierżyć końcową część spektaklu. Wprowadzona wtedy zmiana konwencji z "realistycznej" na "oniryczną" trąci sztucznością i burzy (tak myślę) emocjonalne napięcie. Temu napięciu nie służą też przeszklone, rozsuwane drzwi, które od początku do końca widowiska raz po raz jeżdżą w poprzek sceny. Swoim charakterystycznym dźwiękiem i wyglądem tworzą asocjację, pod tytułem: WJAZD NA GUBAŁÓWKĘ.