Artykuły

Tomasz Schuchardt wcieli się w Bodo

- Nigdy nie dostałem tylu braw co na planie "Bodo". Najpierw nie wierzyłem, że nadaję się do tej roli, potem poczułem się gwiazdorem. Poszło jak z bicza - śpiewałem, stepowałem - mówi aktor Tomasz Schuchardt.

Serial "Bodo" opowiada o życiu ulubieńca widowni międzywojnia, aktora i piosenkarza, gwiazdy stołecznych kabaretów (jak Qui Pro Quo) i filmów, m.in. "Jego ekscelencja subiekt" czy "Pieśniarz Warszawy". W rolę Eugeniusza Bodo (1899-1943) wcielają się Antoni Królikowski i Tomasz Schuchardt. Premiera pierwszego z trzynastu odcinków serialu odbędzie się w niedzielę 6 marca w TVP 1 o godz. 20.25.

Witold Mrozek: Naprawdę śpiewasz te wszystkie numery?

Tomasz Schuchardt: No właśnie tak! Dla mnie to też spory szok (śmiech). W szkole teatralnej mieliśmy trochę piosenki aktorskiej, ale to było coś innego - w starym stylu Ewy Demarczyk czy Piwnicy pod Baranami. A w "Bodo" mamy szołmeńskie numery, w niektórych nawet stepuję. Poszedłem na zajęcia ze Speech Level Singing - to technika znana od lat w USA. Na pierwszych, jak śpiewałem, instruktorzy byli załamani. Miałem tak ściśnięte gardło, że nic z niego nie wychodziło. Po półtora miesiąca był ogromny postęp, po trzech, już na nagraniach, czułem się zupełnie swobodnie. Finalny efekt nie mnie oceniać, ale chyba poszło dobrze. Opanowanie podstaw stepu też trwało trzy miesiące.

Aktorowi trudno jest zagrać innego aktora?

- To było moje pierwsze pytanie: czy idziemy w jakieś udawanie? Wtedy nie nazwałbym tego inaczej niż parodią Bodo. To jego specyficzne przedniojęzykowe "l" - udawanie tego przecież by nie przeszło. Można niby próbować naśladować tembr głosu, gestykulację... Ale zdecydowaliśmy się na współczesne środki aktorskie. Nie będziemy udawać, że gra Eugeniusz Bodo. To będzie trochę Bodo Schuchardta, trochę reżyserów serialu.

Z perspektywy czasu myślę, że to było nawet łatwiejsze, że grałem aktora. Bo aktor musi mieć pewne specyficzne cechy. Ekstrawertyzm, przynajmniej na potrzeby pracy. Duży egotyzm, momentami nawet narcyzm - byleby nie przeginać. Inaczej nie jest się aktorem. Niektórzy aktorzy mogą kłamać, że są skromni, ale zawsze jest w tym trochę przegięcia. Jak robisz rolę Bodo, to musisz to wszystko wyciągnąć, jeszcze podrasować. Ale to coś już masz. I tyle roboty w graniu aktora.

Grasz bycie na scenie.

- Moja żona Kama [Kamila Kuboth-Schuchardt, aktorka Teatru Współczesnego] mówi, że trochę mi zazdrości. Bo w większości scen wszyscy mnie podziwiają, klaszczą. Przez cztery miesiące zdjęć sceny występów scenicznych miały po kilkanaście dubli. Nigdy nie dostałem tylu braw co wtedy. Co nie zrobię, jestem super. Więc puszczają wszystkie blokady, niewiara w siebie. Tak jest też czasem na próbach w teatrze. Reżyserzy serialu pozwolili mi naprawdę uwierzyć, że się do tej roli nadaję. Najpierw w to nie wierzyłem, potem poczułem się gwiazdorem. Poszło jak z bicza.

Widziałeś już cały serial?

- Jeszcze trwa montaż, na razie tylko dwa odcinki.

W tych pokazywanych dziennikarzom mało kogo było widać poza tobą. Twoja sceniczna partnerka Zula Pogorzelska jest potem częściej na ekranie?

- Zuli, którą gra Roma Gąsiorowska, jest zdecydowanie więcej. Na pokazie prasowym były tylko fragmenty serialu, więcej scen estradowych niż aktorskich. Ale to prawda, Bodo jest w tym serialu najwięcej. W pewnym momencie nie miałem dnia wolnego od zdjęć. Na pierwszą scenę przyjeżdżała cała ekipa. Około dziesiątej rano wszyscy byli już wolni, a ja siedziałem do dziesiątej wieczorem i grałem.

W filmie zacząłeś od "Chrztu" w reżyserii Marcina Wrony. Dostałeś tę rolę z castingu?

- Nie dość, że to był debiut, to jeszcze dostałem za niego nagrodę [Złote Lwy w Gdyni za pierwszoplanową rolę wraz z filmowym partnerem Wojciechem Zielińskim]. Przed "Chrztem" miałem tylko epizodzik w Scenie Faktu Teatru TV, a tu zaraz po szkole taka rola! Choć odbyłem przed nią chyba ze 35 castingów, wszystko i tak wisiało na włosku. Jeszcze na tydzień przed zdjęciami wydawało się, że mogę nie zagrać. Próbowałem sceny od półtora miesiąca, a tu dzwoni Wrona i mówi, że wraca do koncepcji z innym aktorem. I mam godzinę próby, by go przekonać do zmiany decyzji.

W aktorstwie jest dużo rywalizacji?

- I przypadku. Na casting do "Chrztu" dostałem się właśnie przypadkiem. Gabriela Oberbek, która była ze mną na roku w PWST, tam poszła. Prowadząca casting zobaczyła mnie na zdjęciu z naszego spektaklu dyplomowego. Powiedziała: "Ten chłopak, który za tobą stoi, też niech przyjedzie". No to przyjechałem i przeszedłem dalej.

Jeszcze niedawno było sporo narzekań, że w polskich filmach są ciągle te same twarze.

- Chciałbym zacytować Marcina Wronę, mojego mistrza filmowego. On uczył reżyserii w filmówce w Katowicach. Mówił, że zupełnie nie rozumie, dlaczego reżyserzy filmowi nie chodzą do teatrów. A powinni. Marcin twierdził, że jedyne, czego dowiesz się o aktorze na castingu, to czy jest fotogeniczny i plastyczny: czy umie coś zmienić po uwadze reżyserskiej, czy zagra na wesoło, na smutno. Ale nie zobaczysz jego osobowości. A w teatrze możesz ją poznać, tam wychodzą charaktery, widać siłę. Marcin chodził do teatru. Uważam, że nie można grać tylko w filmie. Wypracować coś nowego możesz tylko w teatrze, na próbach.

Ty pracę w teatrze zacząłeś w Łodzi. Jak Bodo.

- Z kolegą aktorem Filipem Perkowskim zobaczyliśmy gdzieś po pijaku ogłoszenie o castingu do Teatru im. Jaracza w Łodzi. Pojechałem tam, było z pięćdziesięciu chłopaków, ja wygrałem.

W łódzkim Jaraczu nie grałeś dużo jak na cztery lata pracy.

- Zrobiłbym więcej, ale na początku wypadła rola w "Jesteś Bogiem", więc odmówiłem tej w teatrze. Potem dyrektor pomyślał, że nigdy nie mam czasu. Nikt już nawet nie pytał, po prostu nie byłem obsadzany. Dziwna sytuacja.

W tym zawodzie wiele zależy od tego, gdzie się znajdziesz w danym momencie. Patrzę na kolegów, świetnych aktorów teatralnych w różnych miejscach Polski. Są daleko od rynku, czyli po prostu od Warszawy. Bo gdzie indziej jest rynek? Wrocław produkuje serial "Pierwsza miłość", w Krakowie robi się "W-11", Łódź raz na ruski rok coś współprodukuje. No więc jak jesteś w Bydgoszczy, w Szczecinie czy w Wałbrzychu, to sama odległość nie pozwala ci dojeżdżać na casting, nie mówiąc już o kosztach. Jak pracujesz w teatrze, to często nie stać cię, by jeździć do Warszawy cztery razy w miesiącu.

Warszawa była dla ciebie celem?

- Chyba tak. Już jak dostałem etat w teatrze w Łodzi, od razu wynająłem z kolegami mieszkanie w Warszawie. Wiedziałem, że to jedyna opcja na dostawanie szans, czyli bywanie na castingach.

Chyba się ci udało, skoro zagrałeś w "Jesteś Bogiem"?

- To był bardzo potrzebny film, o głosie pokolenia. Przygotowując się do roli rapera Fokusa, odchudzałem się przez dwa miesiące, ćwiczyłem rapowanie, potem były próby całych scen w lokalizacjach na Śląsku, jeszcze przed zdjęciami. To się bardzo rzadko zdarza, by były próby w filmie. Jeśli są, to zwykle przegadamy coś w knajpie albo w jakimś smutnym biurze. Przy innym filmie próbowaliśmy z kolegami za darmo, byle lepiej zagrać.

Za darmo?

- Tak było. Potem, przy "Jesteś Bogiem", ja byłem już po szkole, a Dawid Ogrodnik i Marcin Kowalczyk [grali raperów Rahima i Magika] jeszcze na IV roku. Przyjeżdżali do mnie do Warszawy na próby z Krakowa. Pamiętam, jak czasem kupowałem im bułkę czy jogurt, bo nie mieli pieniędzy. Nie dostali zaliczek, byli studentami. Totalny absurd. Pytanie, czemu zawsze musi być tak "po polskiemu". Rzucają ci gówno i rób z gówna diament. Czemu nie mogą rzucić ci diamentów, byś robił brylanty?

Decydując się na aktorstwo, zdawałeś sobie sprawę, że bywa trudno o pracę?

- Miałem młodzieńcze marzenia. Nie myślałem, czy będę miał pracę. Nie wiedziałem, jakie pieniądze są w filmie, teatrze czy serialu. Na III i IV roku miałem stypendium ministra, ponad tysiąc złotych, nie żyłem źle w Krakowie. Uświadomili mnie dopiero koledzy w Jaraczu. Jeden grał duże role, publiczność go uwielbiała. Spotykam go wycioranego, zmęczonego psychicznie po spektaklu. Mówił, że modli się do kumpla, który pisze scenariusze do serialu, by załatwił mu dzień zdjęciowy, epizod raz na jakiś czas. Żeby mu to uratowało budżet domowy, by miał na basen czy wyjazdy na zgrupowania dla syna, który świetnie pływa. Wtedy zrozumiałem, jak to działa. To jest masakra, aktorzy teatralni wykonują rzetelnie swoją robotę, grają w fajnych rzeczach, a przymierają głodem. A w serialach dostaje się dużo więcej pieniędzy za czasem dużo mniej pracy.

W teatrze spotkałeś się też z Bogusławem Lindą jako reżyserem "Tramwaju zwanego pożądaniem".

- Boguś skończył przecież reżyserię, wcześniej zrobił w Ateneum spektakl "Merylin Mongoł". Można powiedzieć, że zostaliśmy kumplami po serialu "Ratownicy", gdzie on gra ojca mojej postaci. Po zdjęciach siadywaliśmy wieczorami, opowiadał mi, jak film kiedyś wyglądał, a jak wygląda dziś. Taka rozmowa młodszego aktora ze starszym aktorem. Potem zadzwonił: - Cześć, chłopaku, nie wyobrażam sobie, żeby Stanleya w "Tramwaju..." zagrał ktoś inny.

Jaki jest Linda reżyser?

- Zajebiście przygotowany. Myśli filmowo, obrazami. Raczej kreuje atmosferę, niż ustawia konkretne sceny, daje dużą wolność, sprawia, żebyśmy czuli temperaturę. To jak z trenerem w piłce nożnej. Ktoś np. każe ćwiczyć długie piłki, bo wiadomo, że w jakimś meczu się przydadzą. A taki Pepe Guardiola każe grać w "dziadka", podawać piłkę między sobą przez parę godzin. Robi to konsekwentnie w każdej drużynie - w Barcelonie, w Bayernie. Robert Lewandowski mówi, że to kreuje atmosferę w drużynie, pozwala się poznać piłkarzom. I tak właśnie działa Boguś - jesteśmy razem, razem odczuwamy zmęczenie. No i inaczej daje uwagi mężczyznom, inaczej kobietom. Mnie dawał tak, jak "Linda u Pasikowskiego" (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji