Sen małej Klary
- Pierwszy raz pracuję nad całością sam i co chwila napotykam na drobne problemy, a wtedy serce zaczyna bić nieco szybciej - mówi SŁAWOMIR WOŹNIAK, pierwszy tancerz Opery Narodowej, choreograf "Dziadka do orzechów" w Teatrze Wielkim w Poznaniu.
Ze Sławomirem Woźniakiem [na zdjęciu] o "Dziadku do orzechów", przed premierą w Teatrze Wielkim, rozmawia Stefan Drajewski:
Po co wystawiać "Dziadka do orzechów", kiedy w kinie dziecko może obejrzeć fantastyczne efekty specjalne przenoszące je w krainę baśni?
- Właśnie dlatego. Kiedy zawiodły wszelkie autorytety w wychowaniu młodych ludzi, pozostał na tym polu tylko teatr. To tu młody człowiek, ale nie tylko młody, powinien odnaleźć spokój i piękno. Teatr powinien być miejscem, do którego się ucieka ze świata, w którym panuje takie trochę zwariowane tempo życia. Nie oznacza to wcale, że podczas tej produkcji nie będziemy korzystać z efektów specjalnych. Na ile się one sprawdzą, zobaczymy. Chciałbym, aby w moim "Dziadku do orzechów" bardzo wiele się działo, aby widz był zaskakiwany. Mam doświadczenia które mogą mnie ustrzec przed nudą, która bardzo często pojawia się w różnych realizacjach tego baletu Czajkowskiego. Chcemy pokazać opowieść wywiedzioną z opowieści Hoffmanna a nie tylko divestissmement. Drugi akt dla mnie nie jest tylko dodatkiem, zabawą w taniec. Jest czymś więcej.
Czym zatem jest?
- Starałem się tak powiązać wszystkie wątki, aby powstała klarowna fabuła Mój "Dziadek do orzechów" to sen Klary. Pierwszy akt rozgrywa się w domu radców. Ma on charakter bardzo teatralny, a zarazem realny. Wszystko, co się dzieje w śnie, ma swoje odniesienia w tym, co wydarzyło się podczas przyjęcia Sen kończy się przebudzeniem i wtedy pryska ułudą a Klara jest zdziwiona, że to był tylko sen.
Jakiego języka tańca pan używa?
- Oczywiście pozostaję wierny klasyce, która jest nieco odkurzona. Za wyjątkiem addagio Dobrej Wróżki i wariacji Dobrej Wróżki zawierających elementy klasycznej wersji, której autorstwa już prawie nikt nie jest w stanie ustalić, cała choreografia jest wymyślona przeze mnie.
To pana pierwsza duża forma pełnospektaklowa?
- Tak. Sławomir Pietras proponował mi tę pracę już trzy lata temu, ale dopiero teraz udało się znaleźć wolny czas.
Ile ról zagrał pan w balecie "Dziadek do orzechów"?
- Tańczyłem pięć różnych ról w kilku różnych inscenizacjach.
Ile razy w życiu tańczył pan w tym balecie?
- Obok "Jeziora łabędziego" i "Greka Zorby", to trzeci balet, w którym występuję bardzo często. Myślę, że się nie pomylę, jeżeli powiem - około pięćset.
Lepiej się pan czuje na scenie, kiedy tańczy, czy na widowni, kiedy kieruje pan całym zespołem?
- Moje dotychczasowe doświadczenia choreograficzne były takie, że realizowałem na scenie sam lub z kolegami, to co wymyśliłem jako choreograf. Dwukrotnie z Tomaszem Koniną stawiałem duże sceny baletowe w operach. Teraz pracuję nad całością sam i co chwila napotykam na drobne problemy, a wtedy serce zaczyna bić nieco szybciej.
A jak pan sobie radzi z dziećmi, które występują w "Dziadku do orzechów"?
- Sam na siebie ukręciłem bicz. Wymyśliłem, że w moim przedstawieniu wystąpią małe dzieci, pięciolatki. Miało być ich sześć, a przyszło na pierwszą próbę jedenaścioro. Żeby nie robić im przykrości, wymyśliłem zadania dla wszystkich. Nie mam natomiast problemu z uczniami szkoły baletowej, ponieważ od kilku lat uczę w wakacje amerykańskie dzieci.