Artykuły

Czarna maska w Teatrze Wielkim

Zastanawiają się poniektórzy muzykolodzy i krytycy, jak też kompozytorzy - koledzy po fachu Krzysztofa Pendereckiego, czy i kiedy znakomity twórca po dotychczasowych sukcesach swoich dzieł scenicznych napisze następną, czwartą z kolei operę? Zastanawia się nad tym ponoć i sam kompozytor, poszukując najodpowiedniejszego dla siebie tematu - a tymczasem powiedzieć by można, że owa czwarta opera już istnieje, jakkolwiek nowa partytura jeszcze nie powstała.

Do takiej osobliwej myśli skłania mianowicie obejrzana i wysłuchana tylko co premiera opery "Czarna maska" w warszawskim Teatrze Wielkim. Ten bowiem, kto oglądał także pierwsze w Polsce wystawienie tego głośnego już dzieła, dane niespełna rok temu na scenie poznańskiej, może snadnie odnieść wrażenie, iż widział... dwie całkiem różne opery. Są to przedstawienia tak dalece odmienne, iż jakiekolwiek porównanie ich nie miałoby większego sensu. Można co najwyżej powiedzieć, że o ile spektakl poznański miał charakter realistyczny i odznaczał się oszczędnością środków, a dręczące uczestników akcji złe zwidy oraz poczucie narastającego zagrożenia pozostawały raczej w sferze słów wzbogacanej i potęgowanej klimatem muzyki, to przedstawienie warszawskie stało się obrazem niesamowitej fantasmagorii o barokowej zgoła bujności i bogactwie, dzięki wspaniałej scenografii Andrzeja Majewskiego a owe zwidy i zagrożenia przybrały kształt w pełni widzialny. Poruszają się ściany w domu burmistrza Schullera, tajemnicze zjawy spływają z góry, śmierć niosące węże wyłaniają się spod podłogi, tajemnicza Czarna Maska (która zresztą okazuje się nie zbiegłym Murzynem, jak w tekście sztuki, ale posągowo zbudowanym białym młodzieńcem - bo też idzie tu po prostu o uosobienie potęgi seksualnego uzależnienia głównej bohaterki) krąży i zabija na odległość...

A przecież te obydwa tak różne przedstawienia pozostają - jak stwierdził sam kompozytor w rozmowie z niżej podpisanym po premierze - wierne zasadniczej idei, jaka legła u podstaw utworu. Świadczy to tylko wymownie o randze owego utworu, o pojemności niesionej przezeń idei i jego uniwersalnym przesłaniu. "Cała sztuka Hauptmanna (która posłużyła za li-bretto "Czarnej maski" - przyp. J. K.), to jeden wielki barokowy taniec śmierci" - powiada przy innej okazji Krzysztof Penderecki. Zaś belgijski reżyser warszawskiego przedstawienia Albert Andre Lheureux pisze: "Ogromnemu konfliktowi, jakim w XVII wieku była Wojna Trzydziestoletnia stanowiąca tło "Czarnej maski", położyła kres wielka epidemia dżumy. Od zarania dziejów na scenie świata rozgrywa się dramat wszelkiego rasizmu i wszelkiej nietolerancji... Czyż więc ludzkie szaleństwo nie prowadzi człowieka do samounicestwienia?... Czyżby śmierć była wybawieniem?".

W treści opery Pendereckiego - jak zresztą i w innych jego dziełach - odbija się odwieczny, ponadczasowy konflikt Dobra ze Złem. Jednak prze-słanie warszawskiego przedstawienia jest, w zestawieniu z poznańskim, a także z tekstem sztuki Hauptmanna, bardziej pesymistyczne. Nie ma tu ci-chego, spokojnego domu, do którego stopniowo dopiero zakrada się zagrożenie i narastające zło, lecz już na samym początku jesteśmy świadkami sceny obłędu bohaterki. Także i w zakończeniu amsterdamski kupiec Loevel Perl nie pozostaje bezpieczny i ocalały z pogromu jako Żyd - wieczny tułacz (czy może - jedyny sprawiedliwy?), ale podczas gdy wnętrze domu burmistrza przemienia się w cmentarz, jego z kolei otaczają groźne sylwetki strażników z psami - aż nadto wyraźna aluzja do obozów zagłady w naszej już niestety epoce... Wstrząsająca też jest gwałtowność ekspresji emanującej z tej muzyki pod batutą Roberta Satanowskiego.

Warszawskie przedstawienie, w odróżnieniu od poznańskiego, zrealizowano w języku polskim. I jeśli nawet nie wszystkie frazy tekstu docierały wyraźnie do słuchaczy, to przecież miało to znaczenie dla samych śpiewa-ków na scenie, zwracających się do siebie nawzajem, a przez to i dla temperatury spektaklu. Wszyscy bodaj wykonawcy dali tu z siebie bardzo wiele, trudno wymienić na tym miejscu wszystkich z 16-osobowej obsady - oddać jednak trzeba w każdym razie należne pochwały odtwarzającej wielką i morderczo trudną partię Benigny Elżbiecie Hoff, jak też Jerzemu Artyszowi (Perl), Wandzie Bargiełowskiej (Róża), Romanowi Wagrzynowi (Burmistrz Schuller), Jackowi Perolowi (Jedidja) i Ryszardowi Morce (hrabia Ebbo), kreującym bardziej eksponowane role.

Stało się to przedstawienie niewątpliwie ważkim artystycznym wydarzeniem - nie tylko w ramach programu "Warszawskiej Jesieni".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji