Dance macabre w Teatrze Wielkim
WARSZAWSKA premiera "Czarnej Maski" Krzysztofa Pendereckiego wywołała żywe spory i dyskusje. Mimo premierowych oklasków dominują głosy krytyczne.
"Czarna maska" to bez wątpienia utwór znaczący, zarówno w warstwie muzycznej jak i literackiej. Posiąda ona swoją ponadczasową wymowę ukazując odwieczne pogmatwanie ludzkiej natury, wewnętrzną walkę dobra ze złem, siłę gwałtownych uczuć i namiętności, wyzwalających się zazwyczaj w ekstremalnych warunkach. Akcja utworu Hauptmanna, który stanowi kanwę libretta, ukazuje sytuację przed nieuchronnie zbliżającą się katastrofą, dlatego reżyser warszawskiego spektaklu może snuć analogie do współczesności mówiąc: "W tym końcu XX wieku ogromne brzemię przygniata nasz umysł i ciało niezliczoną ilością kontrastów, myśli, duchowej i moralnej zgnilizny, które charakteryzują naszą epokę. Większe niż kiedykolwiek jest nasze cierpienie psychiczne, a sens istnienia niejasny. Czyż zatem nie ulegliśmy znowu rządom jakiegoś szaleństwa, nowej chorobie schyłku naszego wieku, w którym wszystkie wymyślone przez cywilizację systemy obracają się żałośnie wniwecz? (...)
Czy pozostaje więc jakaś nadzieja? Każdy indywidualnie musi odpowiedzieć na to pytanie. Wszyscy żyjemy w zamkniętym świecie osamotnienia istoty ludzkiej, rozdarci pomiędzy duchem a ciałem, pogrążeni w smutku, zatopieni w bólu egzystencji, borykając się z nękającymi nas pytaniami, naszym materializmem lub wiarą".
Tak więc owa Czarna Maska to nie tylko symbol dżumy niosącej zagładę bohaterom opery (jak i sztuki Hauptmanna) ale także, a może przede wszystkim, jak pisze Maria Janion, symbol "tej czyhającej obok siły zewnętrznej, która w każdej chwili może zmienić naszą wewnętrzność".
Katastrofa, świadomość końca wyzwala w człowieku instynkty i zachowania, których nigdy nie byłyby w stanie przewidzieć w normalnych warunkach.
Jeżeli chodzi o stronę muzyczną dzieła, to jest ona spójna z literacką warstwą. Muzyka Krzysztofa Pendereckiego jest ostra i drapieżna, narracja muzyczna zbudowana kunsztownie opiera się na m.in. na różnorodności rytmu, bogatej instrumentacji, a także umiejętnym stosowaniu muzycznych cytatów np. z "Requiem polskiego" własnej kompozycji, starych siedemnastowiecznych melodii chorałowych czy też oryginalnej muzyki dworskiej z tamtego okresu śląskiego lutnisty Esaiasa Reusnera.
Toteż muzyka K. Pendereckiego wydobywa i ujawnia wewnętrzne przeżycia poszczególnych postaci, łączy niezbędną agresywność z delikatnością, poraża "brzmieniową Apokalipsą".
Niestety, z warszawskiego przedstawienia dość trudno to wszystko odczytać. Warstwę muzyczną zdominowało bezustanne forte, toteż nie sposób było doszukać się owej delikatności i subtelności. Poprzez huk orkiestry głosy śpiewaków nie były w stanie się przebić, tak więc nie sposób się zorientować, czy przyczyna tkwi w niedoskonałościach wokalnych. Od strony reżyserskiej również rzecz cała gmatwała się jeszcze bardziej. Samo libretto jest dość zawiłe, a bezustanny ruch na scenie wprowadzał dodatkowy zamęt.
To również dobitnie świadczy o tym, że nie udało się wykonawcom stworzyć wyrazistych postaci. Choć pojawiały się mocno przerysowane, jak Hrabia Ebbo Ryszarda Morki, niemal z wodewilu wzięty.
Zabrakło w tym przedstawieniu przekonującej i przejmującej Benigny, - Elżbieta Hoff - zbyt była trywialna w swoich emocjach nie ukazując wielkiego dramatu i rozdarcia tej postaci. Jedynie głosowo i aktorsko dali się zapamiętać Bronisław Pekowski jako opat i Jerzy Artysz-Perl.
I wreszcie scenografia Andrzeja Majewskiego. Niezwykle piękna kompozycyjnie, wysmakowana, kolorystycznie wyrafinowana. Wydało się że to ona bezbłędnie oddaje klimat dzieła. A jednak - co jest chyba zarzutem raczej w stronę reżysera niż scenografa - nadużywanie ruchu dekoracji, owe pojawiające się co chwilę trupie czaszki, szkielety itp. przestają robić po pewnym czasie wrażenie i widz czuje przesyt owego barokowego horroru. Toteż zjawy te nie są już w stanie symbolizować ludzkich lęków, obsesji i wewnętrznych niepokojów i zaczynają przypominać taniec szkieletów z masowych wideoklipów. Ponadto hałas, jaki czynią zmiany dekoracji jest tak donośny, że zdecydowanie przeszkadza.
Za dużo więc tu nieuzasadnionego ruchu, tajemniczych postaci z psami, grobów.
Zupełnie niepotrzebnie opera śpiewana jest po polsku. Tekst i tak nie dociera niemal w ogóle, a tylko od czasu do czasu dają się słyszeć wszystkie nasze "sz", "cz", "drz" itp., które bez wątpienia przy tak trudnym materiale wokalnym stwarzają śpiewakom dodatkowe trudności. W oryginale opera śpiewana jest po niemiecku, bo w tym języku napisany został utwór Hauptmanna.
Warszawską "Czarną maskę" Krzysztofa Pendereckiego przygotowali: Robert Satanowski - kierownictwo muzyczne, Albert Andre Lhereux z Belgii - reżyseria, Andrzej Majewski - scenografia, Zbigniew Juchnowski - choreografia, Bohdan Gola - kierownictwo chóru.