Artykuły

Klata trochę wrocławski

- W Polityce napisano, że w tegorocznej edycji Paszportów Warszawa ma swojego reprezentanta i jest nim Jan Klata. Przyznam, że mnie to rozbawiło. Jedynym przejawem mojej działalności w Warszawie było czytanie w zeszłym sezonie mojego dramatu w Teatrze Rozmaitości - mówi reżyser JAN KLATA.

Tomasz Wysocki: Zacznijmy od ustalenia pewnego faktu...

Jan Klata: Dobre, dobre. Jak na posiedzeniu komisji śledczej (śmiech). Dobrze, ustalmy fakty.

Fakty są ważne, bo w Twoich życiorysach różnie to jest podawane. Czy Twoim debiutem był "Uśmiech grejpruta" w Teatrze Polskim we Wrocławiu, czy "Rewizor", zrobiony kilka miesięcy później w Wałbrzychu? To istotne dla ustalenia, czy jesteś artystą wrocławskim czy wałbrzyskim - w dobrym tych słów znaczeniu.

- Zdaje się, że jestem także warszawskim artystą. W Polityce napisano, że w tej edycji Paszportów Warszawa ma swojego reprezentanta i jest nim Jan Klata. Przyznam, że mnie to rozbawiło. Jedynym przejawem mojej działalności w Warszawie było czytanie w zeszłym sezonie mojego dramatu w Teatrze Rozmaitości. Trwało 45 minut. Ale obok było, że Wrocław wygrywa i potwierdza swoje aspiracje do miana kulturalnej stolicy Polski, co sprawiło mi satysfakcję.

Wałbrzych nie poczuje się niedoceniony?

- W pełni profesjonalnym debiutem był "Rewizor". Choć "Uśmiech grejpruta" także należy liczyć jako pełnoprawne przedstawienie, nawet jeżeli był on spektaklem niskobudżetowym, robionym trochę po partyzancku. "Uśmiech" jest dla mnie istotny, ponieważ pozwolił mi uwierzyć, że jestem w stanie coś zrobić w teatrze. Najpierw do tego stopnia zainteresować współpracowników, żeby na zupełnie szaleńczych warunkach rzucili się w to ze mną. Następnie przekonać ich, że wszyscy razem jesteśmy w stanie zainteresować tym publiczność. To było dla mnie jedno z najważniejszych doznań, więc zaczęło się od "Uśmiechu grejpruta" i we Wrocławiu. Gdybym nie zrobił "Uśmiechu", to nie dostałbym propozycji od Piotra Kruszczyńskiego z Wałbrzycha. Piotr ryzykował, oddając takiemu szczeniakowi bez doświadczenia cały teatr, kilkunastu aktorów i duży tekst. Potem przyszły kolejne propozycje, z Wrocławia, Gdańska, ale to już działało na zasadzie zazębiającego się łańcucha.

Szykujesz następne przedstawienie w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Dlaczego tu ciągle wracasz? Masz pod ręką teatry warszawskie i pewnie mnóstwo propozycji z tych tzw. renomowanych teatrów?

- Ja nie rozumuję w takich kategoriach. Czy przyjazd do Wrocławia jest krokiem wstecz w porównaniu z pracą w Krakowie czy Warszawie? Przyjeżdżam do Wrocławia, bo staram się być na każdym spektaklu. Więc spotykam się z wrocławską publicznością, którą uważam za znakomitą. Wiem, co mówię, bo pracowałem jeszcze w paru innych miastach w Polsce.

Sentyment?

- To jest i sentyment, i uczucia, i biznes. Nieprzypadkowo udało mi się przebić głową mur akurat we Wrocławiu. W mieście, które bardzo cenię i które jest dla mnie, po mojej rodzinnej Warszawie, najważniejszym miejscem w Polsce. Wracam tu, żeby sobie pospacerować, posiedzieć, popatrzeć, naładować się tym powietrzem. Ja tego potrzebuję, jestem od tego uzależniony. Absolutnie nie uważam, że propozycja Krystyny Meissner była dla mnie krokiem wstecz w stosunku do tego, gdzie teraz pracuję i będę pracował. Poza tym ja i moja żona, która jest moim scenografem, razem pracowaliśmy we Wrocławiu. Tu wychowywała się nasza najmłodsza córka, mamy tu mnóstwo znajomych. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że mamy więcej przyjaciół we Wrocławiu niż Warszawie, a oboje jesteśmy warszawiakami. To jest kwestia nie tylko miejsca, ale i ludzi, których widać nie tylko na widowni, ale na ulicach. Mam taką obsesję, że jak chodzę po ulicach, to patrzę, gdzie są ci moi widzowie. Myślę sobie, że fajnie byłoby, gdyby akurat ta osoba przyszła wieczorem. Takich osób, które chciałbym spotkać na moim przedstawieniu, jest we Wrocławiu więcej niż w jakimkolwiek innym mieście. To jest fenomen tego miejsca.

Chciałem jeszcze wrócić do Twoich przedstawień w Wałbrzychu. I przy "Rewizorze", i przy "...córce Fizdejki" Witkacego podkreślałeś, że te teksty bardzo pasują do Wałbrzycha i ludzi, którzy tam mieszkają. Chciałeś przez to pokazać miejscowym, w czym uczestniczą i czego są świadkami, czy chodziło o odkrycie Wałbrzycha dla ludzi w Berlinie, Wrocławiu, arszawie?

- Najpierw musiałem to miejsce odkryć dla siebie, bo dla mnie długo to była po prostu stacja po drodze w Karkonosze. Ważne, żeby to, co dzieje się na scenie, było w jakiś sposób koherentne z tym, co się dzieje obok tego budynku. Wystarczy wyjść na moment z budynku na pl. Teatralnym w Wałbrzychu i przejść się ulicą Nowy Świat. I od razu przychodzi na myśl, że raczej nie ma sensu tam robić np. "Uśmiechu grejpruta" czy Phlipcka Dicka. Trzeba szukać tekstu, który będzie dotyczył tej rzeczywistości. To, że nie zrobiłem niczego po "Rewizorze", nie wynikało z tego, że przewróciło mi się w głowie. Ze nie chciałem wracać do Wałbrzycha, tylko z tego, że przez wiele miesięcy szukałem tekstu, z którym mógłbym do Wałbrzycha wrócić.

Jak "...córka Fizdejki" - opowieść o najeździe współczesnych Neokrzyżaków na dziką Litwę, została przyjęta w Berlinie?

- Zaskakująco ciepło, przyszło bardzo dużo ludzi. Następnego dnia po spektaklach było spotkanie z widzami. Bardzo często pojawiało się pytanie Niemców: Czy my naprawdę tak wyglądamy? Tu chodziło o Neokrzyżaków. Od razu to podchwyciłem, bo to pytanie oznaczało, że my Polacy wyglądamy tak, jak w "...córce Fizdejki", czyli z reklamówkami, z wąsami i pijani. I oni temu się nie dziwią. Patrzyli też ze zdziwieniem, że w tak bezwzględny sposób można oceniać projekt zwany Unią Europejską. Poza tym Niemcy nie ekscytują się tak bitwą pod Grunwaldem. Dopiero wyjaśnienie pozwoliło im się zastanowić, jak wielką rolę odgrywa historia w naszym życiu zbiorowym. Ale też uświadomili sobie, jak znikome znaczenie ma przeszłość w ich życiu.

Historia jest ważnym elementem Twojego nowego przedstawienia we Współczesnym, zatytułowanego "Wypędzeni".

- Jego tytuł brzmi "Transfer!". Będzie ono dotyczyło czasów, w których wymieniła się ludność Dolnego Śląska. Kiedy po konferencji w Jałcie okazało się nagle, że parę milionów ludzi przesuwamy w inne miejsce, a kilka milionów ludzi skądinąd przenosimy w jeszcze inne. I to nie dobrowolnie, i nie salonkami. Ta sytuacja przypomina grecką tragedię,

w której tak naprawdę bohaterowie są postawieni przed wyzwaniami absolutnie ich przerastającymi i w dodatku ci bohaterowie nie są za nie odpowiedzialni.

Czy na Dolnym Śląsku czuje się, że nie jesteśmy stąd, że jesteśmy tu od niedawna?

- Czuje się zupełnie inny krajobraz, inną kulturę materialną. Różnica estetyczna między Mazowszem a Dolnym Śląskiem jest niebotyczna. Jak się jedzie z Wrocławia do Wałbrzycha, to widać krajobraz, porozsiewane w sensowny sposób miasteczka w tym krajobrazie. W Warszawie i okolicy tego nie ma, bo wszyscy stawiają gierkowskie klocki tuż przy drodze. Oczywiście, można powiedzieć, że Polacy na Dolnym Śląsku ciągle czują się nie u siebie. W związku z tym nawet nie przyszła im do głowy myśl, żeby te gierkowskie klocki przy drodze na linii Wrocław-Wałbrzych postawić. Zajmowali po prostu mieszkanie w cudzym domu i zastanawiali się, kiedy przyjdzie właściciel i ich wyrzuci.

Widać, że to się zmienia? Czy musi minąć jeszcze kilka pokoleń, żebyśmy poczuli, że jesteśmy u siebie?

- Ja czuję, że to się zmienia. Potwierdzają to moi wrocławscy przyjaciele, którzy tłumaczą to pozytywnym syndromem powodzi. Postawieni wobec kataklizmu, z którym trzeba walczyć, ludzie we Wrocławiu uświadomili sobie, że to jest ich miejsce. Za tym idzie docenienie historii miasta. Jego aspektu niemieckiego, tego, że zostało ono tak sensownie zbudowane. Za tym też idzie rodzaj dumy. To jest dla mnie bardzo piękne. Jeśli oswajaniu się z miejscem będzie towarzyszyła duma z przeszłości miasta. Wystarczy tylko przekartkować "Mikrokosmos" Normana Daviesa. żeby zobaczyć, jak wiele różnych kultur składało się na to, że to miasto tak fantastycznie wygląda, że jest to otwarte i tolerancyjne miejsce. To w powietrzu zostało do dzisiaj. Patrzę na moich przyjaciół we Wrocławiu i widzę, jak zadają sobie trud, żeby poznać historię miasta, i są zadowoleni z tego, że żyją, gdzie żyją. Jeśli przestaniemy czuć się tu obco, ale jednocześnie będziemy potrafili czerpać z korzeni, które są między cegłami kamienic, jeśli na takim fundamencie będzie tu budowane coś nowego, to Wrocław stanie się najciekawszym miejscem w Polsce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji