Radosna "Zemsta"
Piętnastolecie Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy przywodzi na myśl interesujący ciąg przedstawień, z których zwłaszcza spektakle Brechtowskie i Dürrenmattowskie znaczyły wiele w życiu teatralnym Polski owych lat piętnastu. Wspomnijmy choćby "Dobrego człowieka z Seczuanu", "Pana Puntillę i jego sługę Matti", "Wizytę starszej pani", "Fizyków", "Romulusa Wielkiego"; wspomnijmy również drapieżne, bogate w treść, interpretacje klasyki narodowej ("Wesele", "Kroniki królewskie"), której to linii dzisiejsza inscenizacja "Zemsty" stanowi naturalne przedłużenie.
Kochankowie "Zemsty" Fredrowskiej są w warszawskim Teatrze Dramatycznym - bardzo młodzi. Mimo to, a może właśnie z tego powodu, niezmiernie im się spieszy. Jakby nie chcieli czekać na moment wyznaczony, pierwsi przybiegają na spotkanie z widownią. Wacław i Klara otworzą przedstawienie, umówieni tuż przed świtem na randkę w bujnie kwitnącym ogrodzie.
Dlaczego od tej sceny rozpoczyna się nowa "Zemsta"? Na owo pytanie należy odpowiedzieć innym: kiedy się właściwie rozgrywa akcja Fredrowskiej komedii? Cześnik pyta o polewkę, którą przywykł jadać na śniadanie. Więc jest chyba wcześnie. A kiedy się akcja kończy? Rejent, wyzwany na pojedynek przez adwersarza, miał się stawić "circa quartam". Długo czekał na próżno, ostatecznie zjawił się u Cześnika. Tu wypadki toczą się błyskawicznie. Gdy zapada kurtyna można przyjąć, że jest późne popołudnie i biesiadnicy siądą do uczty. Czy te szczegóły mają znaczenie? Myślę, że tak - zwłaszcza w teatrze. Tylko złe teksty nie wymagają przemyśleń. Urocze i bogate - pozwalają się bawić mnóstwem rozważań. W Teatrze Dramatycznym pierwsza scena rozgrywa się o szarej godzinie, reflektor pozwala na ustalenie pory dnia. Bezpośrednio potem Klara przebiega przez pokój Cześnika. Wchodzi gospodarz z papierami tabularnymi, które zapewne studiował, wcześnie rozbudzony. Jeśli przyjmiemy, że komediowe perypetie "Zemsty" rozgrywają się od świtu do południa, musimy akcji scenicznej nadać tempo błyskawiczne. "Zemsta", reżyserowana przez Holoubka w Teatrze Dramatycznym, ma więc rytm galopady - jest wypełniona nieustannym działaniem. Środki aktorskie i rozwiązania sytuacyjne są tego przykładem. Gdy Rejent chce przekonać murarzy o słuszności ich pretensji do Cześnika, potrząsa nimi, lub zderza ich łby. ilustrując swój wywód logiczny. Pisanie listu, dyktowanego przez Cześnika, ma tempo, które każe pamiętać, że chodzi o jak najśpieszniejsze zwabienie Rejentowicza. Tak szybko mknąca "Zemsta" nie jest na pewno satyrą. Ani socjologiczną rozprawą z przeszłością. Wydaje się barwna, szybka, wesoła, radosna! Przykładem znamiennym jest potraktowanie postaci Papkina. Wiesław Gołas gra go żywiołowo. Nie ma czasu na rozpamiętywanie swego żalu i pokrzywdzenia. Sam się sobą bawi. Sobą i światem. Zaledwie się po raz pierwszy pojawił, publiczność już tego Papkina wita śmiechem, powierzchowność, strój, ruchy, gesty, wszystko wzbudza wesoły zachwyt. A przecież nie ma tu karykaturalności. Tak pojęty Papkin nie kosztem siebie bawi, ale dzięki swej fantazji. Nie nadużywa krzyku, chyba że go do tego wzywa sytuacja. Gdy śpiewa piosenkę o kocie, sposób trzymania instrumentu i zachowania się górują nad sensem i tonem utworu. Zaledwie sobie przypominamy, że Fredro zaczerpnął tę frywolną piosenkę ze zbioru pieczołowicie przygotowanego przez Wacława Zaleskiego, przyszłego wicegubernatora Galicji. I że trzy tylko, najbardziej "niewinne", strofki wybrał - pozostawiając widzom resztę do dośpiewania sobie z pamięci. "Zemsta" szybko rozwijająca swe perypetie, barwna i wesoła - jest spektaklem aktorskim. Podziwiam technikę Czesława Kalinowskiego, który w roli Dyndalskiego nie odwołuje się do kanonów Solskiego. Nie kładzie nacisku na zażywanie tabaki, nie walczy o palmę pierwszeństwa w brawurowych scenach aktu IV. Małomówny i dyskretny, czasem daje dowód swej niespodziewanej przenikliwości. Na przykład gdy w pierwszej matrymonialnej naradzie, zwraca Cześnikowi uwagę, że Podstolina "czegoś więcej czeka". Czego? Dyndalski może się już domyśla, że bujna wdówka marzy o zamożnych młodzieńcach. Ale zaledwie rzuciwszy tę uwagę, przez Cześnika wyśmiany, Dyndalski już do tej sprawy nie wraca. W scenie rozmowy z Papkinem, podejrzewającym, że został otruty, Kalinowski zaznacza, iż sprawy nie należy brać poważnie. Ale dowiedziawszy się, ze hipotezę otrucia potwierdził Cześnik, Kalinowski, podobnie jak Solski, szybko zmienia front. Solski, w ostatnich swych spektaklach demonstrował grę mimiczną, dając do zrozumienia, iż zapewne Cześnik musi w tym mieć jakiś powód. Kalinowski tak daleko nie sięga. Po prostu cofa swe wątpliwości, choć nie przestaje uważać całej sprawy za niepoważną i nieważną (a nawet chichocze, schodząc ze sceny). Holoubek przypomniał piękne czasy swego Łatki, grając w tym przedstawieniu Rejenta. Dobry mówca o metalicznym brzmieniu głosu rozkoszuje się ulubioną maksymą o godzeniu z wolą nieba. Równocześnie każde zdanie rozgrywa. Gdy zapewnia syna o swej miłości, czule go obejmuje. Po rozmowie z Wacławem, widząc jego oporność, wychyla kielich wina. Ducha przekory i złośliwości swej postaci wyraża Holoubek dyskretnie; w pierwszym akcie, gdy mówi o naprawie muru, kładzie nacisk na słowo "naprawiony", a nie na "będzie", o co można by się spierać; ale rozumiemy, że pieniactwo Rejenta w takim ujęciu jest tylko pochodną jego chęci dominowania. Cześnik grany przez Jana Świderskiego, w pierwszych scenach przemawia urywkowo, jakby rozbitymi cząstkami frazy; brzmienie głosu jest prawie skrzekliwe. Może po przepiciu, o czym wspomina w rozmowie z Dvndalskim? A może wykonawca roli miał na myśli, że Raptusiewicz - to stary kawaler? Starokawalerski Cześnik jest może pozostałością pierwotnego pomysłu poety,gdy akcja toczyła się współcześnie. Raptusiewicz był "Baronem", a zamiast "mocium panie" powtarzał "pas si bete"! Ale z chwilą wejścia Papkina, ton zdaje się zmieniać. Cześnik uważa fanfarona za swego pomocnika; obarcza go coraz nowymi zleceniami. Postać nabiera pewności siebie, przedsiębiorczości, fantazji, stanowczości. Sytuacyjnie i mimicznie zostaje rozegrane opowiadanie o zalotach do Podstoliny. W akcie czwartym Raptusiewicz, wcale nie tracąc komizmu, okazuje jednak pozytywną stronę swego temperamentu. Słowa o gościnności, której nawet niechęć i zapalczywość musi ustąpić miejsca, są powiedziane z żarliwością. Końcowa nuta pogodzenia (w której wolno widzieć przestrogę przed zacietrzewieniem i małostkowością) nie wyklucza wybuchu śmiechu Papkina, godzącego powszechną euforię z kontynuacją zabawy, nieco kpiarskiej. Starczyło w spektaklu miejsca i czasu na wesołą, trochę dziecinną grę Klary. Dziewczyny zakochanej nie tylko w Wacławie, ale i w samym życiu. A więc wykorzystującej każdą okazję do śmiechu! Małgorzata Niemirska nie jest jednak pustą, rozszczebiotaną dzierlatką. Bardzo młoda, ta Klara umie już mądrze postępować. Wierzymy jej, gdy mówi, że dobrowolnie zapłaci odszkodowanie Podstolinie. Klara wie, że dobrze taki gest zrobić; stanowić będzie gwarancję własnego szczęścia. Nawet Papkin jest Klarze sympatyczny. Bardzo ładny to pomysł, gdy wraz z Wacławem całuje go po wyjaśnieniu sprawy "otrucia". Szkoda tylko, że niektóre słowa tekstu niedostatecznie przekraczały "rampę". Żałuję także, iż ten spektakl nie rozwiązał ani sprawy Podstoliny, ani Wacława, Katarzyna Łaniewska jest zabawna i dowcipna w końcowych aktach. Trochę się jednak wydaje niedociągnięta sprawa jej działań protektorskich i flirciarskich, w akcie drugim. Może się już nie mieściła w żywiołowym przebiegu zdarzeń? A może by ją trzeba dopiero wydobyć z niedopowiedzeń tekstu? Tradycyjna linia interpretacji zmierzała do podkreślenia dowcipu słownego. Zdaje mi się, że tylko Ewa Bonacka w spektaklu Teatru Narodowego dążyła do przywrócenia aktywności - bujnej pani Hannie. Fredro jest tu nieco milkliwy i trzeba się odwoływać do jego pierwotnego pomysłu, by sprawę rozbudować. Otóż w owym pomyśle młody pan Kiełbik (tak się nazywali Milczkowie!) stara się o posadę sekretarza pani Rublowej, by móc przebywać w domu Barona (przyszłego Cześnika). Pani Rublowa (Podstolina) się tego chwyta, ponieważ chciałaby wykorzystać okazję do flirtu ("Wacław więcej jej się podobał niżeli chciał", notował Fredro). Tymczasem w tekście ostatecznym zostało ze sprawy starań tylko zdanko Wacława: "z komisarza na pisarza". Podstolina jest zachwycona faktem, iż może udawać osobę wpływową. Chce odnowić dawne wspomnienia; ta wdówka, której trzeci mąż umarł "na jej łonie" (jak sama wyznaje) ma wielki zapał miłosny. Ale zrodził się w jej myśli także i plan poślubienia Wacława, zamiast Cześnika. List Rejenta przyszedł w chwili najodpowiedniejszej. To wszystko pozwoliłoby może na podobną (lub jeszcze pełniejszą) rozbudowę postaci, jak ta, której wobec Szambelanowej dokonano w Kreczmarowskim spektaklu "Jowial-skiego". Co do Wacława, myślę, że są dwa wyjścia. Albo można by podkreślić bunt młodego pokolenia przeciw frazeologii starszych. Doskonała okazja - to gwałtowne i niegrzeczne przerwanie górnolotnej oracji Rejenta przez wybiegającego z pokoju Wacława. Drugie wyjście - to przyjęcie hipotezy, iż Wacław jest w jakiś sposób autoportretem samego poety. Gdy Fredro pisał "Zemstę"' miał około 40 lat; Rejentowicz to zapewne człowiek nieco młodszy. Już niejedno widział. Kobiety zna dobrze. W scenie z Papkinem, na pogróżkę samochwała, że będzie musiał użyć broni, odpowiada z flegmą: "A ja tylko własnej dłoni". Jest w tej replice określenie scenicznej sytuacji. Jest i odbicie ironicznego temperamentu. Z rozrzewnieniem ale i z rozbawieniem traktuje Wacław entuzjazm Klary, zmienność jej usposobień, przechodzenie od depresji do entuzjazmu. Traktuje ją jak dziecko, gdy ukochana próbuje mu dawać rady. Działa z rozwagą człowieka dojrzałego, nie zapaleńca. Nie oczernię go, gdy wysunę przypuszczenie, że przyszłe gospodarowanie majątkami Klary - to awans dla syna ciężko się dorabiającej rodziny palestranckiej szlachty. Niezmiernie utalentowany wykonawca głównych ról w "Soli ziemi czarnej" i "Brzezinie", Olgierd Łukaszewicz, był chyba za młodzieńczym Wacławem. Przedstawienie, reżyserowane przez Gustawa Holoubka, nie stara się o zachowanie historycznego kolorytu. Przynajmniej - nie dba o pedantyczną dokładność. Niemniej główny zrąb poetyki został zachowany. Scenograf Andrzej Cybulski daje Cześnikowi i Rejentowi kostiumy historyczne. Ich barwność i kolorystyczny urok zostają zachowane. Można i należy traktować "Zemstę" jako pokaz bujnej kolorystyki. Tylko Dyndalski powinien tu - z racji swej pozycji i dla kontrastu - zachować szarość, ale i ona jest dla oka interesująca.
Myślę, że jednym z najszczęśliwszych obrotów rzeczy w dziejach polskiego teatru jest myśl Fredry, by pierwotny pomysł komedii współczesnej - przenieść w historię. Możemy śledzić całą kalwarię twórczych trudów, które Fredro przebył, nim swej komedii nadał kształt ostateczny. Do brulionu dołączył nawet słowniczek staropolskich słów, które sobie wynotował z "Pieśni" Kochanowskiego. Więc świadomie archaizował, lubował się w słownictwie staropolskim. Owa "zmiana czasu w planie", którą sobie zaproponował, jakże jest ważna artystycznie! Nie wiem, z jakich powodów nie chcą tej sprawy doceniać uczeni, którzy przenoszą czas akcji na okres Księstwa Warszawskiego, czy nawet Królestwa. Czyli - niemal współczesnemu poecie, piszącemu w 1832 roku! Ależ w takim razie cały ów trud Fredry poszedłby na marne!
Już dawno nie rozlegały się na widowni tak gorące brawa. Na chwilę znaleźliśmy się w "niebie komediopisarzy", o którym w wierszu, ogłoszonym w krakowskich "Listach z teatru", pisał Gałczyński.