Artykuły

Daniel Dobosz: Polska pruderia nawet mnie bawi

- Nagrody to chwilowa przyjemność, dzisiaj je dostajesz, a jutro nikt już o tym nie pamięta - rozmowa aktorem Teatru im. Osterwy w Lublinie.

Proscenium: Młody aktor Daniel Dobosz kończy PWST w Krakowie i jak pewnie większość absolwentów zastanawia się, co dalej. Części udaje się otrzymać angaż w teatrach repertuarowych, a jak to było z Tobą? Jak trafiłeś do Lublina?

Daniel Dobosz: Po skończeniu studiów chwilę bujałem się po rynku pracy w Warszawie, szukając tam dla siebie miejsca. Bezskutecznie. Nie składałem CV do Teatru Osterwy, ale pewnego dnia dostałem telefon od Evy Rysovej, reżyserki, która powiedziała, że będzie robić spektakl w Lublinie, i zaproponowała, żebym zrobił go razem z nią. Zagrałem w "Na końcu łańcucha" i dostałem propozycję stałej pracy tutaj. I tak to już minęły cztery lata. Zależało mi na tym, żeby jak najszybciej zadebiutować w teatrze, bo wiedziałem, że nic nie robiąc, bardzo łatwo wypaść z rynku, a zadebiutować w takim projekcie i z takim gronem realizatorów było poniekąd spełnieniem marzeń.

Byłeś wcześniej w naszym mieście?

- Nie. I jeśli się czegoś obawiałem, to chyba właśnie tego: braku energii, martwej prowincji na wschodniej ścianie Polski Ale moje zaskoczenie było ogromne. W Lublinie zakochałem się absolutnie. Miasto jest piękne i każdy, jeśli tylko ma czas i chęć, znajdzie tu coś dla siebie.

Zaczynasz próby z Evą Rysovą do "Na końcu łańcucha" jako aktor gościnny, prawda? Zostajesz w zespole, dostajesz angaż, etat. Jakie były te początki, wejścia w zastępstwa w przedstawieniach, kolejne tytuły, w których grałeś?

- Początki, jak to zwykle bywa, są trudne i stresujące. Pierwszy teatr, wchodzisz do zespołu, którego zupełnie nie znasz, jesteś zaraz po szkole, wydaje ci się, że nic nie potrafisz, a tu postawione przed tobą zadanie jest karkołomne: dwa potężne monologi. Nie ma się na czym oprzeć, na scenie jesteś tylko ty i musisz sobie radzić. Zostałem rzucony na głęboką wodę i tak, jak potrafiłem, to pływałem (śmiech).

Bardzo dobrze pływałeś (śmiech). Interesuje nas, kiedy aktor czuje, że to już jest "jego teatr". Kiedy poczułeś się w Osterwie jak u siebie?

Myślę, że gdzieś po roku, po premierze "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł". Była to moja czwarta premiera, a praca z Remigiuszem Brzykiem nauczyła mnie pewnego luzu i dystansu.

Porozmawiajmy chwilę o rolach, które wykreowałeś. Która z nich jest Ci najbliższa? A przygotowania do której były najtrudniejsze?

- Zawsze mówię, że najbliższą rolą jest ta ostatnia. Na pewno nie zapomnę nawet nie tyle roli, co pracy nad "Na końcu łańcucha" - wspaniała przygoda. Bardzo lubię Korowiowa w "Mistrzu i Małgorzacie", aczkolwiek początki były trudne. Delikatnie rzecz ujmując, byłem z lekka przerażony, ale miałem duże wsparcie od Artura Tyszkiewicza. Reżyser zostawił mi przestrzeń, była to fajna współpraca, byłem równorzędnym partnerem, a nie tylko odtwórcą, co nie zawsze jest takie oczywiste. Sporą dawkę adrenaliny dostarczają mi spektakle Brzyka ["Był sobie Polak..." i "Przyjdzie Mordor..". - przyp. red.], bo tam akcent położony jest na silny dialog z widzem, a tematy, po których się poruszamy, nie zawsze są łatwe i przyjemne, więc trzeba być szczególnie wyczulonym na te relacje. Lubię też "Sen nocy letniej". Świetnie się tam bawię i mam nadzieję, że ta energia przenosi się na drugą stronę rampy i publiczność bawi się równie dobrze. Bardzo cenię sobie współpracę z Kubą Kowalskim, bo mam wrażenie, że stworzył on z ekipą swoich realizatorów taką atmosferę, która bardziej nas zintegrowała jako zespół. "Pani Bovary" jest dużym wyzwaniem, jest tam sporo trudnych spraw do załatwienia. Jedną z najtrudniejszych dla mnie scen jest karnawał, podczas którego - jak pisze Flaubert - Emma robi z Leona swoją kochankę, i żeby mogło to zaistnieć w całym przebiegu, nie może być tylko odtańczoną choreografią, bo wówczas okrutnie spłycilibyśmy relację Emmy i Leona. I chyba ta scena wymagała ode mnie największego przełamania, a nie ta, o której tak wszyscy dyskutują - cena mojej nagości.

Też uważamy tę scenę za ważną, istotną. Bardzo cenimy to przedstawienie i Twój wkład, Twoją rolę. Ciekawi nas też, jak reżyser poinformował Cię, że będziesz się rozbierał na scenie i jak to przyjąłeś? Było to napisane w scenariuszu czy wyszło w trakcie prób?

- Przeczytałem o tym w scenariuszu na pierwszej próbie. Było napisane: "Leon nagi u stóp Emmy". I był to bardzo jasny komunikat. Gdy aktor rozpoczyna próby, ma dwa tygodnie na zastanowienie się, czy chce wziąć w tym udział. Mogłem rzucić egzemplarzem, ale po co? Po pierwsze, nie chciałem rezygnować ze spotkania z Kubą Kowalskim. Po drugie, nie ma ludzi niezastąpionych, więc jeśli ja tego nie zagram, to zrobi to ktoś inny. A po trzecie, ciało aktora jest jego narzędziem pracy, więc nie rozumiem, o co tyle krzyku. Być może dlatego, że jest większe przyzwolenie społeczne na nagie ciało kobiety, aniżeli na nagie ciało mężczyzny. Zwróćcie uwagę, że gdy pojawiają się jakieś kontrowersyjne głosy o "Pani Bovary", to nie na temat nagości w ogóle, tylko na temat nagiego mężczyzny.

Słusznie. Też nas to dziwi, podobnie jak zamieszanie wokół nagich scen. Wciąż nie przepracowano tego tematu czy też widzowie lubelscy przyzwyczajeni byli do dość konwencjonalnych i zachowawczych spektakli za poprzedniej dyrekcji? A może zwyczajnie demonizujemy tę nagość? I jest to tylko wydumany problem garstki najbardziej krzykliwych widzów?

- Nie będę się odnosił do spektakli wyprodukowanych za poprzedniej dyrekcji, bo widziałem zaledwie parę tytułów, wiec nie wiem. Czy demonizujemy nagość? Na pewno. Nagość w kinie czy telewizji nie budzi już takich emocji, widz przyzwyczaił się do jej eksponowania na ekranie, a przecież nagość w teatrze jest niemalże tak stara jak sam teatr. Oswajanie z nagością w polskim teatrze trwa tak naprawdę od ładnych paru lat. Współcześni twórcy co jakiś czas serwują nam zderzenie się z tą materią. Gdy w 1999 roku Warlikowski reżyserował "Hamleta" czy w 2001 roku "Oczyszczonych", w których poniekąd przeprowadził wiwisekcję naszych ciał, mogło to być wstrząsające wydarzenie, ale dzisiaj, w 2016 roku, ta nasza polska pruderia nawet mnie bawi. Oczywiście jest to mocny środek wyrazu i trzeba się dobrze zastanowić, czy jest nam potrzebny, żeby nie stał się tylko marnym trikiem mającym budzić tanie kontrowersje. W "Pani Bovary" nie było takiego podejścia. Nie chcieliśmy nikogo zszokować ani zbudować aury jakiegoś marketingowego skandaliku, a jedynie wziąć pod lupę relację Emmy i Leona.

Zostawmy ten temat. Spektakl "Mistrz i Małgorzata", w którym kreujesz postać Korowiowa, rozpoczyna się scenami interakcji z publicznością. Zagraliście ten tytuł już kilkadziesiąt razy. Zdarzył się tak zwany trudny widz?

- Każdy spektakl jest na pewno inny w tej improwizacji. Zdarzyło się na przykład tak, że jeden pan postanowił, że też będzie łykać igły. Na szczęście nic się nie stało. A na spektaklu po sylwestrze, na nieszczęście, wybrałem sobie pana, który był lekko wstawiony. Z kolei przedwczoraj miałem takiego widza, którego poprosiłem na scenę i na moje jedno słowo on wypowiadał dziesięć. Czasami ciężko jest okiełznać widza, bo stres powoduje w nim różne reakcje. Zagraliśmy ten spektakl już pięćdziesiąt razy, a mnie za każdym razem stres odpuszcza dopiero po tej pierwszej scenie, bo nigdy nie wiem, na kogo trafię. Trzeba być bardzo czujnym.

Widzowie chętnie zgłaszają się do tej sceny?

- Sami z siebie zgłaszają się sporadycznie, ale na pewno kiedy ich wybieram, stres jest już mniejszy, bo po sztuczce Behemota widzą, że nic złego im się nie przydarzy. W związku z tym ja mogę już sobie na więcej pozwolić, więc czasami staram się łamać tę miłą atmosferę. W ogóle dochodzą nas słuchy, że są ludzie, którzy kupują bilety na "Mistrza i Małgorzat"ę w pierwszych rzędach z nadzieją na to, że być może właśnie oni zostaną wybrani do udziału w sztuczce.

Jak przygotowywałeś się do tej sceny? Mieliście podobno zajęcia z iluzjonistą.

- Tak, wspólnie z Wojtkiem Rusinem ćwiczyliśmy z iluzjonistą. Próbowaliśmy różne numery, a potem wybraliśmy te, które nam najbardziej odpowiadały. Przed spektaklem przetestowaliśmy nasze sztuczki na przechodniach na Krakowskim Przedmieściu. I to był świetny trening, bo nie mieliśmy bezpieczeństwa, jakie dawała scena teatralna.

Dotychczas otrzymałeś dwie nagrody - Złotą Maskę za rolę Korowiowa oraz nagrodę indywidualną w Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej za rolę w spektaklu "Przyjdzie Mordor i nas zje". Jaki jest Twój stosunek do tych nagród?

Nagrody to chwilowa przyjemność - dzisiaj je dostajesz, a jutro nikt już o tym nie pamięta, ale oczywiście obie te nagrody bardzo cenię. Cieszy fakt, że ktoś docenia twoją pracę. Złota Maska jest nagrodą środowiska twórczego Lublina, więc bardzo miłe jest to, że docenili mnie koledzy po fachu. Nagroda za "Mordor" też mnie cieszy, bo jest to konkurs ogólnopolski, a nagrodzono w nim właśnie mnie, dotąd nieznanego szerzej aktora.

Niebawem premiera "Pana Tadeusza" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Zagrasz w nim rolę tytułową.

Duże wyzwanie przede mną, bo jeszcze nigdy nie grałem wierszem. A na koniec sezonu Artur Tyszkiewicz reżyseruje "Amadeusza "i już nie mogę się doczekać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji