Artykuły

Idzie zmiana

- Coś się zmienia w społeczeństwach, Polacy nie są jedyni. Pracowałam w Szwecji, jednym z najlepszych miejsc do życia. Neofaszystowskie ugrupowania cieszą się tam ogromnym poparciem - mówi reżyserka "Jeziora" Yana Ross przed premierą w TR Warszawa w rozmowie z Piotrem Morawskim w Dwutygodniku.

Piotr Morawski: Mówiłaś kiedyś o swojej słabości do Czechowa. "Jezioro" Durnienkowa to w gruncie rzeczy dość czechowowska sztuka.

Yana Ross: Być może to przychodzi z wiekiem. Inaczej czytasz Czechowa, gdy masz dwadzieścia lat, inaczej gdy trzydzieści, lecz kiedy dochodzisz do czterdziestki, coś się tam otwiera. Język u Czechowa jest czysty i uzależniający. Przynajmniej dla mnie.

Więc właściwie dlaczego "Jezioro", a nie na przykład "Mewa"?

- Każdy teatr ma swoją siłę. Dla mnie TR Warszawa istnieje tu i teraz. Wyczuwa się tu puls współczesnego społeczeństwa. I tak samo jest z zespołem TR-u. Uwielbiam aktorów, podczas pracy zawsze myślę o zespole. I to też jest kwestia pokolenia - pracuję tu z trzydziesto- i czterdziestolatkami.

Chodzi tylko o język?

- Ta sztuka przykuła moją uwagę. To dość rzadkie. Jest dużo współczesnych dobrych dramatów, ale nie wszystkie nadają się dla każdego reżysera. W tekście "Jeziora" jest dla mnie coś magnetycznego. Jest tu przestrzeń dla reżysera i coś w rodzaju Zeitgeistu: Michaił Durnienkow chwyta ducha czasu, a to wydaje mi się niezwykle ważne. Jest w tym dramacie coś, co wszyscy przeczuwamy, ale nie mamy narzędzi, by to nazwać. Zwrócenie uwagi na to coś jest zadaniem dramatopisarza.

A więc to była twoja propozycja?

- Tak. Chodziło o to, by dopasować charakterystyczny tekst do konkretnego teatru. Zaproponowałam właśnie "Jezioro". Grzegorz Jarzyna i Roman Pawłowski to przeczytali i byli zgodni, że nie ma się nad czym zastanawiać. Uznali, że to dobry wybór dla tego teatru i dla tego zespołu. Ja się bardzo cieszę, że będziemy wystawiali rosyjskiego dramatopisarza, który jest uniwersalny, jak Czechow. Można go grać nawet w Brazylii

Znacie się z Michaiłem Durnienkowem?

- Tak, poznaliśmy się. Gdy studiowałam w Yale, pojechałam na festiwal w głębi Rosji - do Togliatti, postindustrialnego miasta, typu Detroit. Spotkałam tam grupę fantastycznych pisarzy. Grupa z Togliatti to rzeczywiście było zjawisko, choć wszyscy już rozjechali się po całej Rosji - do Moskwy, Petersburga. Stanowili grupę dwudziesto-, trzydziestolatków, którzy za swą misję uważali mówienie o ważnych sprawach. Było tam dwóch braci Michaił i Wiaczesław. Na studiach mieliśmy zadanie polegające na przetłumaczeniu sztuki - dostałam z Rosji mnóstwo tekstów, przeczytałam ich z pięćdziesiąt, ale jeden szczególnie mnie poruszył, więc go przetłumaczyłam.

Co to było?

- "Warstwa kultury".

I co było dalej?

- Poznałam ich przez internet, a potem spotkaliśmy się na festiwalu. Wtedy pisali razem, a teraz Wiaczesław zaangażował się w teatr społeczny, dokumentalny, pracuje z sierotami, uczy...

Prawie dokładnie rok temu zrobiłaś w TR Warszawa - w koprodukcji z krakowską Łaźnią Nową - swoje pierwsze przedstawienie w Polsce - "Koncert życzeń" Franza Xavera Kroetza. Czujesz się już zadomowiona w polskim teatrze?

- Polski teatr zawsze mi się podobał. Oczywiście trzeba gdzieś zacząć: uczyłam się polskiego teatru, czytałam polskie odjechane sztuki - Wyspiańskiego, Witkacego, Gombrowicza, Różewicza i wiele innych. Jakieś pięć czy sześć lat temu zaczęłam przyjeżdżać na Boską Komedię i to mnie wciągnęło. Na tym festiwalu zawsze mi się podoba, bo przyjeżdża wielu ludzi i wiele spektakli, toczą się dyskusje. I oczywiście zaciągnęłam się tym jak narkotykiem, dlatego podniecająca była dla mnie możliwość zrealizowania w Polsce "Koncertu życzeń".

Jak do tego doszło?

- To jeden z tych spontanicznych pomysłów na Boskiej Komedii. Bartosz Szydłowski bardzo chciał przygotować coś na festiwal, a ja miałam bardzo mało czasu ze względu na inne zobowiązania. Zdałam sobie sprawę, że jedyną możliwością jest zrobienie czegoś, co nie jest oparte na tekście. Bo dialog wymaga innego rodzaju procesu myślowego. I pewnie spędziłabym miesiąc, jedynie czytając sztukę, tak jak teraz, kiedy robimy "Jezioro" - siedzimy przy stoliku przez pięć tygodni, a dopiero może od dwóch pracujemy na scenie. "Koncert życzeń" to właściwy strzał, choć pewnie też trochę przypadkowy. Potem zobaczyłam "Drugą kobietę" Grzegorza Jarzyny. Oczywiście znałam Danutę Stenkę z innych przedstawień, ale wtedy coś mi zaskoczyło w głowie.

Kroetz to nie był taki oczywisty wybór - zapomniany monodram bez słów, o kobiecie, która pewnego wieczoru popełnia samobójstwo...

- Nie znoszę monodramu, lubię duże przestrzenie, rozbudowaną obsadę, teatr repertuarowy. Była w tym też prowokacja. Ale wtedy poczułam, że to się łączy - Danka bardzo chciała zagrać w tym spektaklu, ja bardzo chciałam go wyreżyserować, wszystko zdarzyło się w odpowiednim momencie. Ta praca to bardzo osobisty eksperyment dla nas obu - wchodzenie w tak głęboką intymność, nawet bez prób, bo pracowałyśmy w wynajętym mieszkaniu. Urządziłyśmy je tak, jak chciałyśmy. I nagle wszystko stało się bardzo intymną relacją. I to jest właśnie to, czego szukam w mojej pracy. Punktem wyjścia jest dla mnie aktor; potem jest człowiek, jego osobowość - poza techniką. Dla mnie najbardziej ekscytującym zadaniem jest połączenie osobowości z techniką. Zharmonizowanie ich. Moment, kiedy to się udaje, jest najciekawszy.

Mówisz, że interesuje cię przede wszystkim człowiek. Sztuka Kroetza ma bardzo mocny polityczny przekaz. A spektakl był rzeczywiście o człowieczeństwie, był bardziej egzystencjalny.

- Jest pewna ukryta warstwa w tym przedstawieniu, taki cichy polityczny krzyk. Kroetz pisze o konsumpcjonizmie, który zabija nas od wewnątrz. Starałyśmy się więc, żeby mieszkanie głównej bohaterki było przytulne, nęcące. Pełne mebli z Ikei, które znam z własnego doświadczenia, bo podróżuję ze Szwecji do Polski i każde mieszkanie ma wyposażenie z Ikei. Chciałyśmy odtworzyć ten rodzaj opresji konsumpcjonizmu, obsesji komfortu w naszym społeczeństwie. Mieszkanie kusi, by do niego wejść i już nie wychodzić. Dobrze jest wrócić do domu i się w nim zamknąć. Miał to być głos na temat funkcjonowania w kapitalizmie, ale oczywiście nie jest to w tym spektaklu nachalne.

Samobójstwo to temat, który cię długo zajmował.

- Nie wiem, co ze mną jest nie tak, ale nie potrafię się tego pozbyć - ten temat mnie nie opuszcza. Miałam długoterminowy projekt na temat samobójstwa w Wilnie, którego partnerami były teatry ze Skandynawii. I być może to jest po prostu ta część świata, w której żyję: północ, kraje bałtyckie - to ciemne przestrzenie, depresyjne. Litwa czy Finlandia to także kraje, w których się milczy, w których nie jest łatwo otworzyć się i przyznać, że nie jest mi dobrze, że coś jest nie tak. Słabość jest uznawana za chorobę. Dlatego też oba te kraje są cały czas w czołówce europejskich statystyk samobójstw.

To też jest polityczny temat.

- Oczywiście, i tu znów możemy wrócić do Kroetza. On stawia pytania o samooczyszczanie się społeczeństwa ze słabych jednostek; rodzaj samoodmładzania. W Wilnie chcieliśmy też zadać pytania o to, co te statystyki właściwie znaczą - również jeśli chodzi o strukturę władzy. Przeprowadziliśmy badania, z których wynikało, że istnieją kraje, które faktycznie wspierają samobójstwa swoich obywateli. Jeśli zapobieganie samobójstwom tak naprawdę nie przynosi efektów, to znaczy, że istnieje tam system, który przyzwala na eliminowanie słabości i choroby.

"Jezioro" też może być odczytane jako sztuka o słabości. O bezradności słabych wobec brutalnej siły.

- Trudno mi mówić o przedstawieniu, kiedy cały czas jesteśmy w próbach. Wszystko jest jeszcze możliwe.

Mamy tu katastrofę, następuje koniec jakiegoś świata.

- Wydaje mi się, że teraz mamy świetny kontekst do mówienia o tym. Oczywiście to był jeden z powodów, by tę sztukę zrobić właśnie teraz. Również patrząc historycznie, Polska jest bardzo wrażliwa na zmiany, wiele tu widać.

Ale czy to tylko o Polsce, czy szerzej - o Europie, o świecie? To jest sztuka o brutalnej sile, o upadku słabego społeczeństwa. Naga siła wygrywa ze słabością.

- To jest sztuka o pewnym pokoleniu i o pewnej klasie. Powiedzmy, że o klasie średniej, cokolwiek to znaczy, bo to dość enigmatyczne pojęcie - co innego znaczy na Zachodzie, co innego na Wschodzie. Ale najogólniej - mamy do czynienia z wykształconymi ludźmi, którzy osiągnęli pewien status społeczny. I to rodzi w nich arogancję, poczucie uprzywilejowania. Czujemy się lepsi od innych. Podczas prób zadajemy sobie to pytanie: skąd mamy to poczucie wyższości, na jakiej podstawie czujemy się lepsi? Oceniamy innych, mamy pewne oczekiwania dotyczące społeczeństwa.

To bardzo kruchy świat. Czy to jest także sztuka o słabości demokracji?

- Nie uciekamy od kontekstów, więc absolutnie może to być też sztuka właśnie o tym. O naszym społeczeństwie tu i teraz. Przede wszystkim o wartościach. O tym, jak zmieniły się wartości klasy średniej. To dla nas istotne - jaka jest wartość ludzkiego życia, jaka jest wartość życia dziecka To pokolenie zna demokrację i to jest także źródło pewnego poczucia wyższości. To moment, kiedy demokracja przestaje się podobać.

Zmienialiście tekst?

- W niewielkim stopniu. Musieliśmy nieco poprzestawiać sceny, bo chcieliśmy znaleźć własny język. Piękno tej sztuki nie polega na słowach. Inaczej niż choćby u Wyrypajewa, który posługuje się bardzo charakterystycznym językiem. U Durnienkowa ważniejszy jest przekaz i myśl, a język jest bardzo prosty. Pozostawia dużo swobody, jeśli chodzi o dobór słów. Jednak tekst się bardzo nie zmienił. Wycięliśmy z niego realia rosyjskie, bo gramy w Polsce. Dla mnie to ważne, że zamiast Andrieja jest Andrzej, bo publiczności łatwiej jest się w to włączyć. Ale imiona są abstrakcyjne.

Mógłby być też Andrew...

- Coś się zmienia w społeczeństwach, Polacy nie są jedyni. Pracowałam w Szwecji, która jest jednym z najlepszych miejsc do życia. Tymczasem neofaszystowskie ugrupowania cieszą się tam ogromnym poparciem. W ciągu dwóch miesięcy mojego pobytu poparcie dla nich wzrosło z trzynastu do dwudziestu pięciu procent. Na Węgrzech, gdzie bywam od kilku lat, za każdym razem widzę zupełnie inny pejzaż. To samo jest w Danii, Norwegii, Finlandii. Prawdziwi Finowie Timo Soiniego uznają, że edukacja nie jest już tak ważna, więc - to była pierwsza decyzja nowego rządu utworzonego przez tę partię - budżety uniwersytetów zostały obcięte. Jedno z najlepiej wykształconych społeczeństw niedługo może przestać takim być.

W Ameryce, do której ciągle wracasz, jest tak samo?

- Jestem takim łącznikiem między Wschodem a Zachodem i czasem czuję się zagubiona w obu tych światach. Spędziłam trochę czasu w Rosji, mieszkałam w Stanach Zjednoczonych i uzmysławiam sobie, jak te państwa są do siebie podobne. Na swój sposób bliźniacze. Poziom ideologicznej propagandy jest identyczny: większe jest lepsze, a nasze jest najlepsze na świecie. Ta obsesja dominacji jest niesamowita. Więc przy wielu różnicach i wzajemnej wrogości zachowują się tak naprawdę jak bracia - jak Kain i Abel. A teraz wszystko się zmienia.

Bo społeczeństwa są znudzone, jak było w "Koncercie życzeń"? Czy też po prostu rośnie wściekłość na elity?

- "Koncert życzeń" był o hedonizmie, o samolubstwie, a to są tego konsekwencje. Wydaje mi się, że jesteśmy bardzo samolubni i chcemy wszystko robić dla siebie. Jesteśmy mali i myślimy w wąskiej perspektywie. Mamy tak krótką pamięć. Wydaje nam się, że jesteśmy wyjątkowi. A to przecież nieprawda. Nic by się na świecie nie zmieniło, gdyby nas nie było przy tym stole.

Ale jednak po coś robisz teatr.

- By przypomnieć o kilku istotnych rzeczach. Jest coś, co stale się powtarza i jeszcze nie nauczyliśmy się sobie z tym radzić - to niszczenie siebie nawzajem. Dręczenie siebie nawzajem własną obecnością. To, co dzieje się między dwojgiem ludzi, może być większą katastrofą od tego, co się dzieje gdzieś na poziomie społeczeństwa. Ja nie mam gotowych odpowiedzi, stawiam pytania i myślę, że ważne jest, by o tym ciągle dyskutować.

Czy "Jezioro" jest jakąś kontynuacją diagnozy z "Koncertu życzeń"?

- Chyba to wszystko, co się dzieje wokół nas, jest jakoś ze sobą połączone. Wszystkie te demony są obecne i czasem je widzę.

Mówisz o demonach. Durnienkow opowiada o zmianie jako katastrofie. A czy nowy porządek zawsze musi być przerażający?

- Instynktownie tak myślimy. Człowiek boi się zmian, więc ten lęk jest naturalny. Tak działa nasz instynkt samozachowawczy.

Każda zmiana jest zła? Sama mówiłaś o arogancji klasy średniej. Może rewolucja jest potrzebna, a brutalny nacjonalizm nie jest jedyną alternatywą dla tego, co jest?

- Możemy to oceniać tylko z wiedzą, jaką mamy. Ale czy nam się to podoba, czy nie, zmiana nadchodzi. Wszyscy to czujemy. Żyjemy w ciekawych czasach.

***

Yana Ross

Absolwentka School of Drama na Uniwersytecie Yale w New Haven (USA), reżyserowała w teatrach w Szwecji, Finlandii, Islandii, Niemczech, stale współpracuje z Litewskim Teatrem Narodowym w Wilnie. Laureatka nagrody za najlepszy spektakl sezonu teatralnego 2013/14 na Litwie - inscenizację "Naszej klasy" Tadeusza Słobodzianka w Litewskim Teatrze Narodowym. W sezonie 2014/15 zrealizowała w TR Warszawa "Koncert życzeń" Franza Xavera Kroetza w koprodukcji z Łaźnią Nową z Krakowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji