Penderecki w Poznaniu
Na prapremierze w Salzburgu widownia była zafascynowana spektaklem, nim jeszcze rozległy się pierwsze dźwięki opery. Oto bowiem gdy tylko przygasły światła, w lustrzanej ścianie zakrywającej scenę w miejscu kurtyny zaskoczeni widzowie dostrzegli odbicia muzyków, dyrygenta, odbicia samych siebie; dopiero po chwili lustrzana tafla powoli, półobrotem, zaczęła odsłaniać płaską, jednobarwną, przypominającą stary sztych scenografię i dała się słyszeć muzyka. To niewątpliwie był efekt na miarę dzieła, które mieliśmy usłyszeć i obejrzeć - efekt jak gdyby z góry zapowiadający rzeczy niezwykłe. W Poznaniu inaczej: gdy rozsuwa się kurtyna, piękne dekoracje Ewy Starowieyskiej ukazują po prostu tradycyjne wnętrze zamożnego, solidnego domu z epoki baroku; z jednej strony potężny kominek, z drugiej schody wiodące na galeryjkę podtrzymywaną grubymi kolumnami, ściany pokrywają ledwo widoczne w przyciemnionym świetle dyskretne malowidła, w głębi, na wprost widzów, oszklone drzwi prowadzą na zewnątrz. W śnieżnej zadymce stoi za nimi Lowel Perl. Żydowski kupiec przybyły z Amsterdamu do domu Silvana Schullera, burmistrza śląskiego miasteczka. Wszystko zatem zaczyna się zwyczajnie, spokojnie, pogodnie - początkowo nic nie zapowiada dramatycznego tańca śmierci, do którego zdążać będzie później coraz bardziej tajemnicza, ekscytująca, pełna napięć sensacyjna akcja.
Jest rok 1662, tuż po wojnie trzydziestoletniej; kraj wyniszczony, wyludniony, gnębiony czarną zarazą, ale przecież w karnawałowe wieczory - jak ten dzisiejszy - odnajdujący jeszcze chęć do zabawy, do uśmiechu, do towarzyskich spotkań. Libretto opery, zachowujące jedność miejsca i czasu, pisane w formie jednoaktowej, jest jak gdyby relacją z takiego spotkania. Proszony obiad u burmistrza gromadzi niecodzienne towarzystwo: Żyd, hugenot, jansenista, pastor ewangelicki i opat katolicki. "Czy znacie taki drugi dom w tym księstwie, gdzie tak wielu w istocie obcych sobie ludzi siedziałoby przy jednym stole?" - pyta jeden z gości. Tematem rozmowy są spory religijne, lecz również karnawał, którego odgłosy dochodzą z zewnątrz, i dżuma nieustannie zbierająca tragiczne żniwo. Padają przycinki, złośliwości, żarty, ale wyczuwa się niedomówienia, sytuacja głównych postaci opery jest niezupełnie jasna, zagęszczająca się atmosfera niepokoju i zagrożenia wydaje się niezrozumiała, aż do wielkiego monologu-spowiedzi Benigny, żony burmistrza, która przypomina zdarzenia dawne - z innych czasów i z innych miejsc - lecz zdarzenia, jakie ustawicznie ciążą nad tym domem i doprowadzają go w końcu do zguby...
"Czarną maskę" komponował Krzysztof Penderecki na zamówienie Festiwalu w Salzburgu; od niespełna czterdziestu lat istnieje tam zwyczaj zamawiania nowych oper u najwybitniejszych twórców współczesności. Realizację zamówienia odkładał Penderecki przez dłuższy czas z powodu trudności ze znalezieniem odpowiedniego libretta, ostatecznie jego wybór padł na mało znaną sztukę Gerharta Hauptmanna "Die schwarze Maske", napisaną w roku 1928, wystawioną w grudniu 1929 w wiedeńskim Burgtheater, a potem całkowicie zapomnianą. Hauptmanna cenimy dziś przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) jako autora naturalistycznych dramatów o ostrej wymowie społecznej, tutaj jednak - podobnie jak w paru innych dziełach swego późnego okresu, przetwarza realizm w metafizykę, zaciera granicę między tym co rzeczywiste a ponadnaturalne, konflikty sprowadza do walki symbolicznego dobra i symbolicznego zła, walki, w której ludzie stają się bezwolnymi pionkami poruszanymi przez tajemnicze siły. Libretto opracował Penderecki (w ostatniej fazie do pracy nad tekstem włączył się również pierwszy inscenizator opery, Harry Kupfer) na zasadzie skracania sztuki, z której wykreślił mniej więcej jedną czwartą - głównie dyskursy filozoficzno-etyczne opóźniające tok akcji; jedyną poważniejszą zmianą jaką wprowadził, jest uśmiercenie burmistrza Schullera - Hauptmann pozostawia go w swym dramacie przy życiu. Pomysł "Czarnej maski" podsunięto Pendereckiemu w okresie, gdy zamierzał (jak zresztą robił to już parokrotnie) zmienić nieco swój styl, odejść od fascynacji postromantyzmem i fascynacji formą oratoryjną i szukał tematu, który ułatwiłby mu to odejście. Myślał o napisaniu rzeczy krótkiej, jednoaktowej, jak gdyby na jednym oddechu - czegoś w rodzaju "Salome" - a sztuka Hauptmanna stwarzała mu takie możliwości, była dla niego w tej sytuacji tworzywem wręcz idealnym.
Wszystko w tej operze obraca się wokół Benigny - bodaj najbardziej intrygującej z kobiet w nowej literaturze operowej. Piękna żona burmistrza, dziś pani domu, "w którym zdołała zaprowadzić prawdziwy pokój wyznaniowy", kryje przed światem wiele tajemnic z lat młodości spędzonej w Amsterdamie; uzależniona zmysłowo od dawnego kochanka, Murzyna, zbiegłego niewolnika i mordercy jej pierwszego męża, szantażowana przez niego, zrozpaczona w plątaninie kłamstw i przemilczeń, nie wytrzyma psychicznego napięcia - odejdzie w sposób równie tajemniczy jak jej życie. Czy przyczyną jej śmierci jest dżuma? Czy szaleństwo? Czy przerażenie wywołane pojawieniem się Czarnej maski? A ów zamaskowany, niesamowity tancerz - czy to jej dawny kochanek? Czy karnawałowy przebieraniec? Czy Anioł śmierci, za którym w finale podążą wszyscy?... I Hauptmann, i Penderecki nie dopowiadają niczego do końca i zresztą nie o to idzie. Idzie o klimat zagrożenia przenikający całą operę, o to gwałtownie narastające dramatyczne napięcie, o ten coraz bardziej przejmujący i udzielający się widzowi niepokój, zmierzający nieubłaganie do finałowego danse macabre - korowodu śmierci, który zagarnia wszystkich. Wszystkich? Nie; ocaleje jeden Lowel Perl. Przybył do tego domu z daleka, powędruje znów w dalekie strony. Żyd, wieczny tułacz; czy to jeszcze jeden symbol w tym dramacie? To narastające napięcie i zagęszczanie się atmosfery zagrożenia Penderecki w sposób zgoła rewelacyjny oddaje muzyką. Jego partytura idealnie przystaje do sytuacji i tekstów, znakomicie potęguje nastrój, wyraziście punktuje wszystkie dramatyczne kulminacje, z tą największą, wspaniałą: z tym słynnym już, dwudziestominutowym monologiem Benigny, arcytrudnym do wyśpiewania, z ustawicznie zmieniającym się metrum, monologiem pomyślanym istotnie na miarę "Salome" i na miarę "Salome" zrealizowanym. Język muzyczny "Maski" stanowi, jak wspomniałem, kolejny zwrotny punkt w twórczości kompozytora, bliższy jest raczej "Pasji" sprzed lat dwudziestu niż jego ostatnim utworom. Silnie rozbudowana perkusja (około 40 instrumentów - w tym nawet... piła!) narzuca niezwykle skomplikowane konfiguracje rytmiczne, oszałamia inwencja kolorystyczna, efektowne (choć oszczędne tutaj) wykorzystanie chóru (za sceną), mistrzowskie operowanie cytatami (w tym również autocytatami - z "Te Deum" i "Polskiego Requiem"), w sumie: wirtuozeria kompozytorska w najlepszym tego słowa znaczeniu. W ogólnym przekonaniu - także i w moim - jest to najlepsza polska opera (choć pisana do niemieckiego tekstu); powiedzmy - żeby "świętości nie szargać" - że najlepsza od czasów Moniuszki. A że nie jest to komplement zbyt duży, zważywszy nasze ubóstwo w tym gatunku muzycznym, dodam, że jest to prawdopodobnie w ogóle najlepsza opera ostatnich paru dziesiątków lat, o niebywałym wyczuciu efektu dramatycznego. Walory "Czarnej maski" jeszcze jak gdyby podkreśliła inscenizacja poznańska. Co ciekawe: Ryszard Peryt, który doskonale czuje się w utworach o takim właśnie metafizycznym klimacie, lecz jednocześnie przejawia niejednokrotnie skłonności do przesadnej inwencji inscenizacyjnej, tym razem - być może po obejrzeniu chwilami właśnie zbyt nadbudowanej i zbyt efektownej pracy Kupfera w Salzburgu i Wiedniu - dał przedstawienie bardzo czyste, wręcz ascetyczne ,w stosowaniu efektów scenicznych, natomiast idealnie budujące napięcie i wiele uwagi poświęcające aktorskiemu rozgrywaniu poszczególnych scen. Aktorstwo i opera... Zdawałoby się, że u nas są to pojęcia wzajemnie się wykluczające, a przecież w poznańskim Teatrze Wielkim okazało się, iż śpiewacy potrafią nie tylko "dać głos", lecz także stworzyć pełnokrwiste, intrygujące postacie, wyzbyć się przysłowiowej sztampy, pokazać nie tyle operę, co prawdziwy teatr muzyczny. A w utworze takim jak "Czarna maska" jest to ogromnie ważne! Dodatkową komplikacją była też dla śpiewaków prezentacja dzieła Pendereckiego w oryginalnej - czyli niemieckiej - wersji libretta, co zresztą jest zgodne z ogólnie dziś przyjętą tendencją wielkich teatrów operowych świata. Tylko wtedy bowiem można zachować takie brzmienie całości, jakie wymarzył sobie kompozytor, który przecież zawsze tworzy muzykę do konkretnego języka, konkretnej intonacji, konkretnych słów. Oczywiście największy sukces - bo też najtrudniejsze gadanie miała do wykonania - odniosła Ewa Werka w partii Benigny. Kiedy przed rokiem opisywałem premierę salzburską, wiedząc już o decyzji wystawienia "Czarnej maski" w Poznaniu, pisałem, że dobrze, tylko "kto zaśpiewa i zagra jednocześnie wielką rolę Benigny?". Zaśpiewała i zagrała Werka, zatem wielką partię sopranową zaśpiewała - bez żadnych transpozycji - mezzosopranistka i zaśpiewała wręcz niezwykle pięknie. Jeśli nie była lepsza, to w każdym razie nie była gorsza od renomowanej salzburskiej Benigny - Josephine Barstow; jej wspaniały materiał głosowy nadał tej partii zarówno imponującą siłę wyrazu dramatycznego, jak i sporo ciepła, kobiecości, także sporo seksu - mieniła się ta rola wszelkimi odcieniami kobiecej natury, bo też wszystkie te odcienie cechują bohaterkę "Czarnej maski".
Pozostali wykonawcy również zasłużyli na ogromne pochwały, szczególnie jeśli się zważy, jak trudne są to partie; nie można tu wymienić wszystkich, ale trzeba przynajmniej pokreślić klasę Radosława Żukowskiego (Lowel Perl), Józefa Kolesińskiego (Silvanus Schuller), a także ogromny temperament, urok i swobodę sceniczną Joanny Kubaszewskiej (Mulatka Arabella). Trudno też byłoby przecenić pracę Mieczysława Dondajewskiego, który polską prapremierę "Czarnej maski" przygotował muzycznie i poprowadził. Pod względem muzycznym było to wykonanie bez wątpienia lepsze niż salzburskie z Wiedeńskimi Filharmonikami!. Dondajewski nadał nieco żywsze tempa, dopracował dynamikę, wspaniale podkreślał kulminacje, pomysłowo również rozwiązał problem chóru: sytuując go na najwyższym balkonie nadał partiom chóralnym brzmienie stereofoniczne, zewsząd słuchaczy ogarniające (a pamiętajmy, że ten efekt wymagał niezwykle precyzyjnego przemyślenia i zsynchronizowania opóźnień, jakie ma dźwięk płynący z innego, oddalonego źródła). Orkiestra grała z niecodziennym zaangażowaniem, brzmiało wszystko naprawdę doskonale, ale też publiczność umiała to docenić; blisko 20 minut trwała stojąca, nad wyraz gorąca owacja po premierze; wszyscy - myślę, że wszyscy - mieli odczucie, iż uczestniczą w znaczącym wydarzeniu kulturalnym, w niewątpliwym święcie polskiej muzyki. I chyba mieli rację. W Poznaniu odbyła się pół wieku wcześniej polska premiera "Harnasi", teraz - polska premiera "Czarnej maski" - może ten teatr ma szczęśliwą rękę? Nie wiem, ale sądzę, że ma po prostu dobre rozeznanie, na co należy postawić, a przede wszystkim, że ma zespół, który może podejmować się niekonwencjonalnych, wymagających zwiększonego wysiłku i niewątpliwych talentów, artystycznych przedsięwzięć. Rangę wydarzenia podkreśliły też honory, jakimi obdarzono Krzysztofa Pendereckiego przy okazji polskiej prapremiery "Czarnej maski"; w poznańskim Uniwersytecie im. Mickiewicza nadano mu tytuł doktora honoris causa, w poznańskim ratuszu - godność honorowego obywatela miasta...