Artykuły

Po nas już tylko potop

"Czarna maska" Krzysztofa Pendereckiego w reż. Marka Weissa w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Piszą Maja Korbut i Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Bażanty, kiście winogron, kielichy i patery - stół, stojący w centrum sceny w inscenizacji "Czarnej maski" Krzysztofa Pendereckiego w Operze Bałtyckiej, udekorowany jest niczym niderlandzkie martwe natury. To malarskie piękno bardzo prędko okaże się jednak iluzją. Wino z weneckich rżniętych kryształów będzie się tu żłopać, po winogrona sięgać grubymi paluchami, obściskując drugą ręką atrakcyjną dziewczynę. Mieszczański salon burmistrza Schullera okaże się skrzyżowaniem szynku i zamtuza.

Premierą "Czarnej maski" Marek Weiss pożegnał się z Operą Bałtycką. W programie spektaklu sugeruje nawet, że żegna się w ogóle ze sztuką operową. Na pewno Marek Weiss pożegnał się tą inscenizacją ze swoją wiarą w sztukę jako przestrzeń ocalającą piękno i dobro. Ale pożegnał się sztuką niewolną od ułomności.

Teatr nieogromny

Podstawową ułomnością jest przestrzeń. Aby gdzieś ulokować rozbudowany skład orkiestry, Marek Weiss posłużył się pomysłem wypróbowanym już w "Salome" Richarda Straussa. Orkiestrę umieścił na scenie, na wielkim podium. To jednak, co dobrze sprawdziło się w "Salome", szwankuje w "Czarnej masce". Ciasnota przestrzeni nie pozwoliła do końca docenić kunsztownie skonstruowanej, wielowątkowej i wielopłaszczyznowej muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Orkiestra, prowadzona przez Szymona Morusa, stłoczona na podium, momentami była raczej muzycznym tłem dla solistów niż równoprawnym partnerem. Z pewnością efekt nakładania się różnych brzmień i głosów był zamierzeniem kompozytora (i jedną z jego inspiracji podczas pisania "Czarnej maski"), to jednak czasami dźwiękowi po prostu brakowało przestrzeni, by wybrzmieć.

Na szczęście wokaliści poradzili sobie z zadaniem wykonania swoich partii, opartych często na nietypowych interwałach. Zwłaszcza Karolina Sołomin (Arabella) nawet najtrudniejsze fragmenty wykonała z miłą dla ucha lekkością. Jej swoboda wokalna była imponująca, podobnie jak u Karoliny Sikory (Róża Sacchi). Katarzyna Hołysz (Benigna) - po nie do końca satysfakcjonującej roli Desdemony w "Otellu" Verdiego czy Cześnikowej w "Strasznym dworze" przypomniała, że jednak znakomicie radzi sobie z partiami dramatycznymi. W pamięć zapadł zwłaszcza jej wielki monolog Benigny - niezwykle trudny pod względem wokalnym i aktorskim. Rewelacyjną kreację stworzył także Ryszard Minkiewicz jako służący Jedidja - śpiewał z dużą swobodą, piękną barwą głosu. Jak zwykle zachwycający był Aleksander Kunach (Hadank), mimo iż jego rola jest mniej wyeksponowana niż dobrych, ale nie rewelacyjnych Roberta Gierlacha (Lowel Perl) czy Sylwestra Kosteckiego (Silvanus Schuller). Aktorsko bardzo przekonująco wypadł Piotr Nowacki w roli Hrabiego Ebbo, prostaka i lubieżnika.

"Czarna maska" okazała się, mimo swojego niełatwego języka muzycznego, bardzo dobra pod względem wokalnym.

Rozpad i rozpacz

Trudniej docenić inscenizację. Jakby mało było rozbudowanej orkiestry i licznego zespołu śpiewaków, Marek Weiss upchnął jeszcze na scenie zespół baletowy. To z kolei nawiązanie do "Strasznego dworu", poprzedniej gdańskiej premierze Weissa. Tancerze Bałtyckiego Teatru Tańca zakończyli tamten spektakl mazurem tańczonym przez... powstańców warszawskich. Była to rozprawa Marka Weissa z powstańczo-romantycznymi polskimi mitami.

W "Czarnej masce" przedstawienie kończy scena, w której zamaskowani dżihadyści maczetami dokonują egzekucji na młodych Europejczykach. Jeszcze bardziej to dosłowne, wręcz publicystyczne, niestety jednak o wiele mniej przekonujące. Ta sprawiająca dziwaczne wrażenie baletowa puenta (tak jak i wcześniejsze baletowe wstawki) zamiast być najmocniejszym, stała się najsłabszym punktem "Czarnej maski".

Krzysztof Penderecki jako materiał libretta wykorzystał dramat Gerharta Hauptmanna "Czarna maska", napisany w 1928 roku. Historię, rozgrywającą się po Wojnie Trzydziestoletniej, można było z czasem odczytywać jako literacką zapowiedź nocy nazizmu. Szerzej - tekst Haumptmanna można w każdej epoce interpretować jako zapowiedź "dnia sądu" nad zepsutym światem. To właśnie starał się wyeksponować Marek Weiss. Przy czym to zepsucie niszczy świat tego przedstawienia niejako od wewnątrz. Religijne i moralne frazesy w ustach bohaterów przedstawienia okazują się taką samą iluzją jak malarsko udekorowany stół. Giną w masie dźwięków i słów, wzlatują nad scenę, ale to, co wydarza się na tej scenie, jest tylko wynikiem głupoty, chciwości, kłamstwa i zła.

Kobiecość, a potem artyzym - to ocalało dotąd świat wartości w gdańskich spektaklach Marka Weissa. W "Czarnej masce" nie ma już ocalenia. "Po nas już tylko potop" - prorokuje Marek Weiss, odchodząc z Gdańska. Ale głosi to w nie najwybitniejszym ze swoich zrealizowanych tu przedstawień. Spektakl miał zmierzać ku grozie, ale jest na to zbyt niejednolity (ów balet), a wątpliwy finał umieszcza go w innym rejestrze. Trudno wziąć sobie to proroctwo do serca...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji