Bardzo smutna komedia
Gdybym będąc reżyserem dostał w ręce sztukę "Na czworakach" Różewicza, po przeczytaniu najpierw bym się rozpłakał. I dlatego, że ta tragikomedia, choć tyle w niej dowcipu, jest bardzo smutna. I dlatego, że zupełnie nie wiedziałbym, jak ją przenieść na scenę. Dlaczego sztuka jest smutna? A czy umieranie może być wesołe, nawet jeśli kończy się efektownym wniebowzięciem? A czy nie jest tragedią przeżycie własnej śmierci, normalnie na szczęście rzecz nieosiągalna, ale nie chodzi tu przecież o śmierć biologiczną? W tym wypadku chodzi o śmierć artysty, który za życia stał się eksponatem w muzeum wzniesionym ku własnej czci, choć może chodzić nie tylko o artystę. Bohater "umiera" nie tylko dlatego, że go dobrzy ludzie uklasycznili, ale może jeszcze bardziej dlatego, że zwątpił. W co? We wszystko. A ostatki życia zużył na dziecinną manifestację swego buntu, skierowanego właściwie przeciwko całemu światu albo prościej, powiedzmy przeciwko "losowi". Bohater jest bardzo zabawny. Chodzi na czworakach, wypina się na oficjeli, którzy go dekorują, gwiżdże na konwenanse, tzw. dobre obyczaje i inne ważne sprawy tego świata, bezceremonialnie dobiera się do młodej panienki, by wymienić tylko niektóre jego bezeceństwa. Ale nic mu nie pomoże. Świat go już zaakceptował, zaklasyfikował, unieśmiertelnił...
Bardzo to wszystko zabawne. Bardzo jest smutny Różewicz. Ciągnie przez kolejne sztuki swego bohatera, obciąża go nowymi balastami doświadczeń, postarza, dorzuca powodów do zwątpień. Normalna kolej rzeczy, normalna konsekwencja tego, co zwie się przemijaniem. Odwieczny człowieczy problem nie do przeskoczenia. A w teatrze im to jest zabawniejsze, tym smutniejsze. Z siebie samych śmialiśmy się na spektaklu warszawskiego Teatru Dramatycznego. Nie wiem, czy Jarocki płakał w czasie lektury. Potem na pewno nie, bo jest Jarockim, czyli reżyserem, który jak nikt inny umie przenosić utwory Różewicza na scenę. Sądzę, że zdecydowanie postanowił, iż ta tragedia musi być bardzo komiczna. I sięgnął do swego niewyczerpanego worka z pomysłami inscenizacyjnymi, którymi znowu potrafił oszołomić. A że mógł się jeszcze oprzeć na tak znakomitych siłach, jak Zbigniew Zapasiewicz (Laurenty), Ryszarda Hanin (Pelasia), Tadeusz Bartosik (Hermafrodyty Józef Nowak (Pudel), Andrzej Szczepkowski (Racapan) i innych aktorach tego zespołu, a także śmiało i szczęśliwie wykorzystać naturalny wdzięk i urodę kilku zgrabnych dziewczyn, spektakl w sumie odniósł pełny sukces u wrocławskiej publiczności. Jest prawdopodobne, że należę do niewielkie) garstki widzów, która wyszła z przedstawienia z niedosytem. Po mimo bogactwa pomysłów, z których każdy w sobie można uznać za arcydziełko, mimo dużej klasy aktorstwa, czułem sporo miejsc pustych, oddalałem, się od bohatera, czekałem końca niektórych scen. A pośród pastiszów i parodii ginął mi - tak przecież dramatyczny - problem, który określiłbym "sprawą Laurentego". Może źle sobie przeczytałem Różewicza? A może tylko inaczej?