Współczesność
Gdybym nie musiała pisać o teatrze, pewnie dawno przestałabym tam chodzić. Zrobiło to już wielu niegdyś zapalonych widzów, dla których przestał on już dawno być miejscem szczególnych doznań czy wzruszeń. Nad oglądanie przedstawień przedkładają dziś słuchanie muzyki, lektury lub pracę własną, wcale nie dlatego, że się tak zestarzeli, tylko żal im czasu na trzeciorzędne farsy, eksperymenty z klasyką, na pochylanie się nad umęczoną duszą artysty, składanki piosenek i tym podobne atrakcje. Wolność to możliwość wyboru, powiadają i konsekwentnie omijają teatr.
Widz może być na przedstawieniu statystycznie, krytyk musi osobiście, skoro więc wybrałam sobie taki zawód, nie mam wyjścia. Oglądam spektakle, czasem dwa, trzy tygodniowo lecz rzadko opuszczam przybytek Melpomeny z poczuciem sensownie spędzonego wieczoru. Przeważnie żal mi zmarnawanych szans, jakie zawierał tekst dramatu, czasem współczuję dobrym aktorom, że męczą się w sprawie nie wartej, zachodu, czasem czuję się zażenowana, gdy widzę, jak pogoń za pieniędzmi pomieszała w głowach szanownych artystów. Zdarza się, że zachwyca mnie jakiś pomysł, rozwiązanie scenografii, rola lub scena, ale powiedzieć z czystym, sumieniem, że dany spektakl uruchomił moje serce i umysł, mogę doprawdy rzadko. Z kilkudziesięciu widzianych w ostatnim czasie przedstawień poruszyło mnie zaledwie kilka.
1. Najbardziej "Beczka prochu" przywieziona na Toruński KONTAKT przez Jugoslovensko Dramsko Pozoriste z Belgradu. Przedstawienie zlekceważone kompletnie przez jury, dostało tylko nagrodę krytyków i publiczności, obroniło honor nie tylko tego festiwalu. Nie było to trudne, skoro tłem, z paroma wyjątkami, były spektakle nudne, amatorskie, głupkowate albo epatujące tanią egzotyką. To przedstawienie obroni honor teatru pod każdą szerokością geograficzną. Teatru rzecz jasna myślącego, tworzonego przez wrażliwych ludzi z potrzeby serca, czystych intencji i adekwatnych im środków wyrazu, choć nie jest to teatr ani ładny, ani przyjemny, ani lekko strawny.
Sztuka młodego Macedończyka Dejana Dukovskiego (ur. 1969), podzielona na kilkanaście sekwencji dramatycznych, daje obraz nie kończącego się łańcucha agresji, przemocy, brutalności. Autor jak zarazy unika dyskursu - o wojnie, choć niewątpliwie ona determinuje reakcje bohaterów, nie mówi ani słowa - nikogo nie oskarża, nie moralizuje ani nie politykuje. "Beczkę prochu" skomponował na wzór Schnitzlerowskiego "Korowodu", z tą różnicą, że łącznikiem epizodów - u austriackiego pisarza była namiętność lub seks - tu jest śmierć. Ktoś, kto w jednym epizodzie jest katem, w następnym staje się ofiarą. Bohaterów Dukovskiego łączy krew i przemoc. Motywację bezsensownej brutalności skierowanej wobec innych znajdujemy w podszytej strachem potrzebie dominacji albo zemście. Autor pokazuje człowieka w konkretnych sytuacjach, a raczej tkwiące w nim zło, przenikające psychikę i umysł, które manifestuje się w najbardziej banalnych życiowych okolicznościach: w knajpie, w domu, w tramwaju, pociągu. Przejawia się ono bez żadnego racjonalnego powodu.
Przedstawienie wyreżyserowane przez Slobodana Unkovskiego, jest bardzo skromne, scenografię tworzą elementy rzeczywistości ustwiane na pustej scenie - łóżko, stół, sławojka, przedział kolejowy, wagon tramwajowy, rufa statku. I przerażające. Jego okrucieństwo tkwi w języku i grze aktorów. Dialogi są krótkie, dosadne i wulgarne, reakcje aktorów naładowane takimi emocjami, rozwibrowane agresją, strachem, paniką, upokorzeniem, że ciarki chodzą po plecach. W krótkich scenkach aktorzy zachowują się jak na ringu bokserskim: atak-unik, agresja-cios, panika-gwałt, upokorzenie - śmierć.
Reżyser nikogo nie oszczędza, w tym świecie nie ma miejsca na sentymentalizm ani na subtelne rachunki krzywd. Człowiek został okrutnie pobity, budzi współczucie swoim kalectwem, niewiele już pamięta, wraz ze swym katem pije piwo, ale za chwilę okazuje się, że niedawno on był katem swego kata, on go wcześniej pobił i okaleczył. Żadnemu z bohaterów, choć niektórzy próbowali, nie udało się uciec z piekła, jakie ludzie sobie nawzajem zafundowali, nawet do Ameryki zabrali je ze sobą i tam za nim tęsknią. Okrucieństwo jest dosłowne, gwałtowne i wszechogarniające, spotkać może każdego i wszędzie. Bardzo zwyczajne, trywialne wręcz, gdy jeden z bohaterów umiera w drewnianej sławojce. Teatr nie ucieka się do żadnych metafor czy publicystyki, niektóre sceny komponuje tylko na wzór filmów Quentina Tarrantino.
Jedynym komentarzem pozostaje ujęcie łańcucha obrazów w klamrę scen, pierwszej i ostatniej, dziejących się w szpitalu wariatów. Ten komentarz to jednocześnie diagnoza sytuacji na Bałkanach i sytuacji człowieka współczesnego. Poddany działaniu zła nie jest już w stanie nad nim ani zapanować, ani go zrozumieć. Wystarczy do tej beczki agresji, nienawiści, irracjonalnych relacji między ludźmi przyłożyć zapałkę, by sytuacja przerodziła się w totalną wojnę pozbawioną logiki, absurdalną i wyniszczającą.
To spektakl-ostrzeżenie wywiedziony z obserwacji współczesności. Mądry i zmuszający do zastanowienia nad naszą Europą końca XX wieku. Jugosłowiański i uniwersalny. Pisany bólem i przerażeniem, nieestetyczny i okrutny, budzący skurcz w gardle i panikę w głowie. Pisany także biografiami aktorów, którzy budując role czerpią pełnymi garściami z otaczającej ich, coraz bardziej absurdalnej rzeczywistości, o czym mówili na konferencji prasowej. To cena, jaką płacą za teatr, który tworzą. Nie chciałabym więc, aby podobny powstał u nas.
2. Na szczęście nie mamy wojny, krwawa zemsta, brutalność, przemoc, mimo że coraz częściej obecne, pozostają wciąż marginesem życia społecznego. Zło tu też istnieje, lecz teatr niechętnie wgłębia się w jego przyczyny. Na palcach jednej ręki można policzyć przedstawienia analizujące agresję młodych ludzi, okrutne morderstwa przez nich dokonywane, narkomanię, przemoc w rodzinie, rodzące się z biedy i głupoty frustracje. Na afiszach królują farsy, piosenki, jeśli nawet klasyka to raczej w wydaniu komediowym, co znaczy, że artyści dramatyczni poruszają się po zupełnie innej niż reszta społeczeństwa orbicie. Jakby uwierzyli, że widzowie spragnieni są przede wszystkim rozrywki albo zapomnienia w tzw. wyższych rejonach ducha, zwłaszcza rodem z postmodernizmu.
Różne są i muszą być funkcje tej instytucji, lecz analiza współczesności jest jedną z ważniejszych. Tak zaniedbaną jednakże, że Minister Dejmek swego czasu powołał specjalny konkurs, by teatry sobie o nie przypomniały. Prawdę mówiąc daje on efekty umiarkowane, jak każde małżeństwo z rozsądku i dla pieniędzy, bo ministerstwo refunduje najlepszym część lub całość kosztów. Nie mówiąc już o efektach niezamierzonych, otóż okazuje się, że składanki wierszy Szymborskiej, Miłosza czy papieża, adaptacje utworów byle napisanych po 45 roku, też uchodzą za dramaturgię współczesną. Po ministerialną kasę wielu chętnie wyciągnie rękę, ale chyba niewiele z tego w sensie artystycznym wynika.
Jedyny na dobrą sprawę teatr współczesny nie tylko prowadzi, tę nazwę ma kilka scen w kraju, lecz również tworzy Anna Augustynowicz. Gdy inni narzekają na brak współczesnej dramaturgii, ona znajduje: "Młodą śmierć" Grzegorza Nawrockiego, "Magnifikat" Włodzimierza Szturca, "Bez czułości" Clare McIntre, trzy sztuki Stiga Larssona - "Naczelny", "Bracia siostry", "Powrót skazańca", "Agnes" Catherine Anne, "Moja wątroba jest bez sensu" Wernera Schwaba czy ostatnio "Kocham", "Nas troje" Marka Koterskiego. Mówią te dramaty o powikłanych relacjach międzyludzkich, niektóre o patologiach w rodzinie, patologiach życia społecznego, wszystkie zaś w sposób nieobojętny, niekiedy drastyczny dotykają żywej tkanki życia.
Dyrektorka Teatru Współczesnego w Szczecinie wystawia, nie tylko w swoim teatrze, również klasykę - "Balladyna", "Moralność Pani Dulskiej", "Iwona księżniczka Burgunda" - używając agresywnych znaków kultury mediów, muzyki techno itp. Ale nie na epatowaniu widzów błyskotliwymi pomysłami polega estetyka jej przedstawień. Nie zawsze bywają one doskonałe, ale na podstawie kilku, jakie widziałam, mogę powiedzieć, że oto pojawił się w naszym teatrze reżyser, którego obchodzi świat dookoła. To znaczy ktoś wrażliwy, kto po pierwsze uważnie obserwuje ludzi i to, co się między nimi dzieje, a po drugie ma ochotę i odwagę o tym mówić w sposób uczciwy, poruszający.
Daleki od kanonów uładzonej, salonowej konwersacji, gdzie kwestie puentują się lekko i dowcipnie, a widzowie, czując się lepsi oraz mądrzejsi od bohaterów, opuszczają teatr pokrzepieni. Nic z tego, "Moja wątroba..." Schwaba rozeźliła kilka dobrze wychowanych recenzentek, że niby po co pokazywać tak upiorny świat, jakiego nie sposób zrozumieć... i tym samym spełniła swoje zadanie. Autor należał do galerników wrażliwości, jakich zna przeważnie literatura. Mało czego tak szczerze nienawidził jak austriackiego zaślepionego konsumpcją i dobrobytem drobnomieszczaństwa, sytego nuworyszostwa, głuchego na frazes i obłudę. Anna Augustynowicz przełożyła jego sztukę na współczesny moralitet, ale najpierw musiała przekonać zespół swoich aktorów, że warto podjąć się podobnej prowokacji. Czyli przyjrzeć się naszemu społeczeństwu i zbadać, czy nowy ustrój nie uczynnią podobnych postaw i zachowań - chamstwa, głupoty, zakłamania, hipokryzji, nienawiści nawet do bliskich, braku wiary w jakiekolwiek wartości, idee - i czy nie dzieli społeczeństwa na podludzi, by zamrożone profesorowe w geście pogardy odprawiały nad nimi rytualny mord.
Zespół szczecińskich aktorów dając najprawdziwszy portret diagnozy autora, znalazł jeszcze dla tego znieprawionego świata formę teatralną daleką od dosłowności, brutalną i poetycką zarazem. Upiornie powykręcany język bohaterów, będący zlepkiem sloganów i wulgarności oraz trywialności, przez którą przenika cierpienie, zdradzający ich nędzną kondycję i kaleką świadomość, brzmiał w ustach wykonawców naturalnie. Tak jakby właśnie takim językiem sami mówili na codzień. Po sposobie grania niwelującym granice między aktorem a postacią, poznać, że w tej grupie ludzi została przeprowadzona istotna rozmowa. Bez niej nie miałoby miejsca prawdziwe porozumienie w sprawie wartości. Bez tego porozumienia z kolei, nie pojawiłaby się wykreowana z obserwacji i doświadczeń osobna rzeczywistość. Słowa sztuki stały się więc jej dopełnieniem, a nie punktem wyjścia dla budowania scenicznych zachowań. Inaczej mówiąc, zespół chciał tekstem tej sztuki przekazać swoją wiedzę o tym, czego się w trakcie pracy o sobie i społeczeństwie dowiedział, o tym, co przemyślał. Celem więc było dotarcie do widza, poruszenie go, a przyjęta estetyka, będąca funkcją takiego myślenia, tyleż efektowna co konsekwentna.
Niby tak powinno być, teatr to nie zabawianie gawiedzi dla miłego grosza, tylko trudne, czasem bolesne obnażanie własnego wnętrza, droga poznania siebie i innych. Jak daleko rzeczywistość odbiega od ideału, można się przekonać oglądając przedstawienia, gdzie aktorzy obecni ciałem pozostają nieobecni duchem, mówią swoje role nawet z "ł" przedniojęzykowozębowym, tylko niewiele ich to obchodzi. Widzów także.
W teatrze, jaki proponuje Anna Augustynowicz, jest tak, jak powinno być, wizja zgadza się z fonią i emocjami aktorów. Wyczuwa się szczególne napięcie, jakie towarzyszyło rozmowom na próbach, ich ton serio, bo choć każdy z aktorów pozostaje sobą, widać, że wspólnie pracują dla sprawy, a nie dla poklasku. W tych przedstawieniach czuje się rodzaj wrażliwości i napięcie, jakiego nie sposób zagrać na zimno, wymyślić przy stoliku... Te wartości wynikają z uczciwie przeprowadzonego obrachunku z otaczającą rzeczywistością z zaangażowania prawdziwych emocji, a także z odwagi wystawienia ich na widok publiczny. I to nie pod ubezpieczającym nazwiskiem znanego autora, gwarantującego sukces, tylko pod szyldem sprawy, jaką zespół uznał za ważną, licząc się z ryzykiem odrzucenia.
"Kocham" Marka Koterskiego opowiada banalną zdawałoby się historyjkę dwojga ludzi (Małgorzata Skoczylas i Marian Dworakowski), którzy szukają miłości. Każde z nich ma już za sobą nieudane małżeństwo, dziecko, zawodowe ambicje, lecz najważniejsza pozostaje dla obojga potrzeba znalezienia kogoś bliskiego. Spotykają się więc i rozstają, konsumują swój związek pospiesznie, nijako, oskarżają nawzajem o brak uczuć, i nadal pozostają zupełnie samotni. Na dodatek nie pojmują, dlaczego ich życie tak się bezsensownie układa. W drugiej części przedstawienia "Nas troje" już nawet nie próbują się porozumieć, wyrzucają tylko wzajemne żale, patrząc z łóżka w telewizor.
Rodzaj ich wzajemnych uczuć(?), relacji(?) przekazują dialogi - o tym, jak są one trudne dla aktorów, nie mówię. Proszę sobie wyobrazić następujące kwestie wypowiadane przez aktorów, którym nie towarzyszyłby ordynarny rechot widowni:
"Adaś: ...omiatania łechtaczki tam jest napisane/ jako podstawowego i najpewniejszego/ sposobu przywiedzenia ciebie do orgazmu!/ No i zauważyłem - to na ciebie działa!/ Nie czujesz?! Tak ostatnio?!
Gosia: Czuję.
Adaś: Że cię pewniej pobudzam/ do orgazmu w miłości francuskiej?!
Gosia: Bardzo czuję.
Adaś: To właśnie dlatego, że ja ci/ zgodnie z książką omiatam językiem łechtaczkę!/ Więc można się nauczyć.
Gosia: Pewnie tak.
Adaś: No. No to?
Gosia: Może kiedyś spróbuję.
Adaś: Kiedyś. Spróbuj dzisiaj.
Gosia: Nie, nie jestem w nastroju.
Adaś: Ty zawsze nie jesteś. Poliż tylko - nie musisz zaraz brać do buzi./ Zobaczysz, jak na niego ożywczo podziała.
Gosia: Nie, naprawdę, już o tym za dużo gadamy./
Adaś: No, ale bez gadania też tego nie robisz?!/ To na co ja mam czekać?! Czekałem cierpliwie? Czekałem nic nie mówiąc. Myślę - sama zrobisz./ Aż wreszcie zrozumiałem, że się nie doczekam./ Pół roku jak żyjemy ze sobą, a ty nic./ No co?! To można czekać tak, aż przekwitniemy!"
Na przedstawieniu Anny Augustynowicz nikt nie rechotał, widownia słuchała tych mało salonowych dialogów w skupieniu, z uwagą i rosnącym współczuciem dla bohaterów. Bo oto teatr pokazał najintymniejsze problemy dwojga ludzi serio, bez ośmieszania postaci, o co przy tego typu tekście bardzo łatwo. Nie było to też przedstawienie śmiertelnie poważne, bo patos przerodziłby się w kompletną groteskę i również wywołałby śmiech. Miało ono trudny do nazwania ton powagi zaprawiony ironią, a jednocześnie liryzmem. Kulturze reżysera i aktorów zawdzięczać należy wyczucie cienkiej granicy, poza którą przedstawienie ześlizguje się w obsceniczność. A z taką intencją nie warto go byłoby robić. Zespołowi towarzyszyła intencja zrozumienia problemów, które rzadko z taką szczerością artykułuje literatura, a teatr właściwie nigdy. Problemów, które uchodzą za domenę żartów, niewybrednych kawałów, lecz pozostają jednymi z istotniejszych w życiu każdego człowieka. Seksualność jest tak samo rzeczywistą, jeśli nie elementarną, potrzebą jak każda inna, jednocześnie najbardziej zakłamaną, obłożoną licznymi tabu, pozbawioną właściwego języka itd. Na własną kulturę uczuć, osobny język miłości, prawdziwe spełnienie stać bardzo nielicznych. Większość ludzi miota się w tej sprawie jak Adaś Miałczyński między podręcznikiem seksuologii a wulgarnością, urazami a potrzebą otwartości, próbą odkłamania pragnień a grzęźnięciem w banałach czy niezręcznościach, bo język nie chce, nie potrafi wypowiedzieć tego, co pomyśli głowa i czuje ciało.
Anna Augustynowicz rozumie bardzo dobrze, że teatr nie jest fotografią rzeczywistości tylko jej kreacją, toteż wyjęła całą tę opowieść z realistycznego tła. Naraziła się tym autorowi, który przeciw jej przedstawieniu bardzo protestował. Niesłusznie, czego dowiódł reżyserując własny "Dom wariatów" w warszawskim Ateneum. Kompletna samotność bohaterów w rodzinie, brak elementarnego porozumienia zrealizowane środkami charakterystycznego aktorstwa dały się oglądać w realistycznym wnętrzu, potęgując absurd tzw. życia rodzinnego. Jednak dialogów Adasia i Gosi w podobnie pomyślanej scenografii i z użyciem środków aktorskich, jakie stosowali Ewa Wiśniewska i Gustaw Holoubek, nie dałoby się obronić. Stałyby się dosłowne, dosadne i płaskie, ośmieszające bohaterów, tym samym niepoważne. Augustynowicz umieszczając bohaterów, ubranych cały czas w neutralne T-shirty i dżinsy, w pustej, odrealnionej przestrzeni podzielonej tylko na plany gry, z wysuwanym jak szuflada łóżkiem pośrodku, uzyskała wymiar syntezy. Z trywialności i banału uczyniła problem uniwersalny, dramat bohaterów przeniosła na piętro refleksji intelektualnej, a nie jak chciał autor, swojskiej rodzajowości.
Teatr w przeciwieństwie do kina, tak bliskiego Koterskiemu, reżyserowi filmowemu, pokazuje człowieka w powiększeniu. To znaczy jego problemy rozkłada na elementy i poddaje wnikliwej analizie, by dać ich obraz metaforyczny. I to się szczecińskiemu zespołowi udało nadzwyczajnie. Naprawdę trzeba odwagi, kultury i wrażliwości, by o "tych" sprawach mówić prawdziwie i normalnie, mimo że język dramatu spycha rzecz w stronę groteski. Dziwne, ale właśnie kobieta ma odwagę w naszym teatrze mówić o drażliwych sprawach, nakłuwać balony fałszu, hipokryzji, dokopywać się autentycznych motywacji ludzkich zachowań, artykułować potrzeby, ból, problemy tzw. szarych ludzi, a nie żadnych heroicznych bohaterów.
To ona miała odwagę zrealizować "Agnes", sztukę o kobiecie gwałconej latami przez własnego ojca i zmuszonej przez niego do aborcji. Nie było to przedstawienie z gatunku olśnień teatralnych, tylko rozpisana na głosy i postacie relacja o patologii rodzinnej. Ale doprawdy, co innego znać statystyki przemocy seksualnej, jakie zdarzają się, niestety, w wielu domach, a co innego posłuchać przeżyć dziecka, dziewczyny i dorosłej kobiety okaleczonej na całe życie przez ojca.
Czyżby żaden z reżyserów mężczyzn nie miał ochoty pochylić się nad takim zagadnieniem? Teatr nasz chyba zbyt łatwo uwierzył, że gdy się o czymś nie mówi, tym samym to coś nie istnieje. Na razie Anna Augustynowicz, która wciąż wygląda jak dziewczynka, a jest kobietą dojrzałą, myślącą i utalentowaną, samotnie broni współczesności na naszych scenach. I nie narzeka na brak widzów ani zasłużonych jak najbardziej nagród.
3. Ktoś, kto przeczytał powyższe, pomyśleć może, że rozumiem współczesność jako babranie się w trywialności, okrucieństwach czy przemocy i właśnie taki teatr lubię. Nieprawda, lubię teatr dla dorosłych, w którym aktorzy nie kłamią, nie udają, nie odfajkowują chałtury, nie zasłaniają się kostiumem, autorem, sposobem, tylko coś mi chcą autentycznego przekazać. To może być na przykład komedia, jeśli inteligentna, czemu nie. Widziałam taką we Wrocławiu, nazywa się "Sztuka" i została napisana przez Yasminę Reza, a wyreżyserowana przez Pawła Miśkiewicza. Święci ona triumfy na scenach Europy, u nas też doczekała się już paru realizacji.
Sztuka francuskiej autorki opowiada o przyjaźni trzech czterdziestolatków, nadwątlonej, jeśli nie skończonej, ponieważ jeden z nich, wzięty dentysta Serge, kupił sobie bardzo drogi obraz współczesny. Monochromatyczne mianowicie płótno - białe paski na białym tle. Oto sztuka, a właściwie stosunek do sztuki współczesnej staje się przyczyną rozpadu wieloletniej przyjaźni. Przyjaciel Serge'a Marc uważa to płótno za kompletne gówno, a kupienie go za przejaw bezmyślnego snobizmu dorobkiewicza. Trzeci z bohaterów, pracownik hurtowni artykułów biurowych chciałby pogodzić przyjaciół, zwłaszcza że uwikłany w teścia, teściową i nową żonę w nich mógłby znaleźć wsparcie. Swoją dobroduszną głupotą dolewa tylko oliwy do ognia. Spięcia przyjaciół są coraz ostrzejsze, bardziej osobiste.
Gust może szkodzić przyjaźni nie gorzej niż sukcesy, talent, majątek itp.
Nie ta konstatacja wydaje się zresztą najważniejsza. Sztuka została tak skonstruowana, że prowokuje widzów do opowiedzenia się za jednym z protagonistów, a tym samym do odpowiedzi na pytanie, czym jest dziś sztuka współczesna - przedmiotem estetycznej kontemplacji czy gigantycznym oszustwem pomyślanym dla snobów, lokatą kapitału czy wyznacznikiem pozycji społecznej, dostarczycielką wzruszeń czy przedmiotem określającym wartość kupującego na targowisku próżności. Spekulacją czy potrzebą serca, dekoracyjnym ornamentem luksusowego mieszkania czy sposobem obcowania z drugim człowiekiem, manifestacją własnego ja artysty czy potrzebą zamanifestowania znajomością sztuki awangardowej.
Spektakl, grany bez fałszu przez Krzysztofa Dracza, Henryka Niebudka, Miłogosta Reczka, zmusza widzów do określenia się w kwestiach dość subtelnej natury, aczkolwiek i one bywają bolesne. Przekładają się na życiowe wybory. Któż bowiem nie rozczarował się kimś bliskim poznawszy jego gust, stosunek do sztuki. Któż nie ma poczucia, że ze względu na własne upodobania artystyczne, zainteresowania czy fascynacje intelektualne rzadko znajduje porozumienie z innymi.
Rzeczywistość bywa dotkliwa, często rani na sto sposobów, niekoniecznie tych najbardziej trywialnych. Poważna rozmowa z publicznością na taki właśnie temat nie jest chlebem codziennym naszych scen, dlatego wydaje się cenna.
Współczesność to pojęcie nader rozciągliwe, od autora zależy, jak zdefiniuje jego zakres, od reżysera, jakimi treściami wypełnią je aktorzy. Jedno jest pewne, w odpowiedzialny sposób teatr nasz definiuje ją nader rzadko. Kto z normalnych widzów zada sobie tyle fatygi, żeby zobaczyć przedstawienia w kilku miastach, jakie tu rekomenduję?