Ślepcy śpiewający
Rzecz się rozpoczyna z chwilą przekroczenia progu teatru. W hallu, na schodach i w szatni, leje się z głośników dźwiękowy substrakt Zachodu w wymiarze komercyjno-użytkowym. Wizualny substrakt tegoż atakuje widza w momencie wejścia na salę: jej ściany pokryte są szczelnie wycinankami z reklam, afiszów, anonsów. Pod ścianami, naprzeciw siebie, rzędy krzeseł dla publiczności, w środku scena, całkowicie niebieska. Niebieskie skrzynie po coca-coli, niebieskie pudła materace, kanistry, części samochodów, łóżek, a na tym jednobarwnym rumowisku jednobarwnie odziani - w niebieskie kombinezony - ludzie. Siedzą, półleżą, leżą, wtopieni w tło - kolorystycznie i nie tylko kolorystycznie. Właściwa akcja rozpoczyna się w chwili, gdy jedna z dziewcząt, rozłożonych malowniczo na błękitnych rupieciach, podnosi głowę i strzela palcami na znak rozpoczęcia bluesa. Śpiewa go zrazu sama a potem wraz z całym zespołem. Dziewczyna (Krystyna Wiśniewska) jest ładna i ma ładny głos. Właściwie wszyscy młodzi uczestnicy tego przedstawienia (absolwenci wrocławskich wyższych szkół artystycznych - muzycznej i aktorskiej) są na swój sposób urodziwi. To ważne w "Ślepcach", których tematem jest m. in. niezdolność do miłości bez widzenia siebie wzajemnie. Jedynie uroda ślepców jest czysta, bo nie służy niczemu.
Po tej jak gdyby uwerturze dialog biegnie na ogół zgodnie z oryginalnym tekstem dramatu Maeterlincka, niekiedy tylko inkrustowany śpiewem aktorów. Pretekst do tych muzycznych inkrustacji dają te ustępy tekstu dramatu, które - w opinii reżysera - wymagają muzycznej ekspresji. Są to kolejno: scena erotyczna (nawiasem mówiąc, u Maeterlincka nie zarysowana tak wyraźnie), epizod macierzyński (uzupełniony przez inscenizatora wątkiem ślubnym), motyw głodu i śmierć księdza - opiekuna ślepców, stanowiąca kulminację dramatu. Ponadto na końcu aktorzy ustawiają się jak chór do oratorium i z "nutami" w rękach śpiewają skomponowany przez Bogdana Dominika) finał, zaś wcześniej naśladują jeszcze głosem lecący samolot (w Maeterlinkowskim oryginale - przelatujące ptaki).
W tym miejscu nasuwa się pierwsze pytanie: skoro zdecydowano się użyć głosu nie tylko jako środka ekspresji, lecz także ilustracji, czemu to uczyniono tylko raz? Tekst dramatu dawał więcej po temu okazji, Maeterlinck umieścił tu bowiem wiele rozmaitych odgłosów: szum morza, bicie zegara z wieży, wycie wichru, szelest uschłych liści, szmer kroków, płacz dziecka i mamrotanie modlitw przez trzy ślepe staruszki. Rezygnując ze staruszek, które "modlą się i żalą bez przerwy głuchym głosem" uczyniono nawet odstępstwo od oryginału Maeterlincka. Czemu nie zdecydowano się naśladować wszystkich wymienionych przed chwilą efektów akustycznych głosem? Czyżby obawiano się, że początkujący aktorzy nie podołają temu zadaniu? Wprawdzie jest to dopiero pierwsza "propozycja warsztatowa teatru muzykalnego" - wedle nomenklatury przyjętej przez twórcę i animatora tej grupy Lecha Terpiłowskiego, ale fakt, że - poza jednym wyjątkiem - wszyscy członkowie grupy świetnie wywiązali się ze swego zadania, pozwala sądzić, że wywiązaliby się także z tego trudniejszego...
Nazwanie rzeczy "propozycją warsztatową", napisanie przez Terpiłowskiego w programie iż "teatr muzykalny jeszcze nie powstał", że dopiero "rodzi się", jak również ustne zapewnienia tegoż, że przedstawienie "Ślepców" na Scenie Studyjnej jeleniogórskiego Teatru im. Norwida nie jest wersją ostateczną, lecz przeciwnie - stale ewoluującą, pozwalam sobie zgłosić doń parę poprawek.
Pierwsza, najpoważniejsza, to gruntowna rewizja działań scenicznych ślepca, którego gra utalentowany skądinąd Stanisław Cichocki, albowiem wszystko, co on robi - począwszy od schodzenia z drabiny a kończąc na ataku szału na wieść o zgonie księdza - kłóci się z konwencją przedstawienia. Drugie ważne uzupełnienie to jakiś znak symbolizujący śmierć księdza. Nie jestem za ułożeniem na scenie kukły wyobrażającej trupa, ale nie jestem też za całkowitym usunięciem tego faktu ze sfery realiów, jak to uczyniono w Jeleniej Górze. Tym bardziej że wszystkie inne realia utrzymano, łącznie z lalką wyobrażającą niemowlę. Wiadomość o śmierci księdza powinna zaistnieć jako fakt sceniczny (np. przez wygaszenie w tym momencie reflektora - jak proponował jeden z aktorów). Mam też niejakie wątpliwości, co do wyboru cytatów muzycznych: czemu komentarzem do desperackiej miłości ma być "Serenada" Schuberta, odpowiednikiem muzycznym macierzyństwa - "Ave Maria", zaś uczucia głodu - "Bogurodzica"?
Ta ostatnia pieśń spełnia jeszcze inną rolę: lokalizuje metaforę. Z dwóch głównych możliwości interpretacji "Ślepców" - uniwersalnej i geograficznie określonej - Terpiłowski wybrał tę drugą. Ale dlaczego lokalizując rzecz w Polsce bałamuci przedtem widza muzyką i reklamą zachodnioeuropejską? Jeśli także i tu kryje się jakaś przenośnia, to jest ona nie dość czytelna, podobnie jak niejasna wydaje mi się symbolika finału. O ile można jakoś przetłumaczyć "na polskie" śmierć księdza, o tyle nie wiadomo jak rozumieć zamknięcie sztuki cytatem z Szekspira: "cały świat jest teatrem". Jeśli lądujemy w kraju, to czemu Szekspir a nie Mickiewicz? Jeśli świat jest teatrem, to teatr jest też tylko teatrem a nie światem wyrażanym teatralnie, jak chciał i wierzył Maeterlinck! Czy ta Szekspirowska puenta nie jest przypadkiem sprzeniewierzeniem się autorowi dramatu?
Mimo tych wszystkich wątpliwości jeleniogórskie przedstawienie "Ślepców" wciąga i pasjonuje, bo młodzi aktorzy potrafili na kanwie tekstu Maeterlincka, będącego właściwie zbiorem monologów wewnętrznych, nawiązać ze sobą kontakt. Sprawdza się tu niejako Maeterlinkowska idea metafizycznego porozumienia dusz bez pomocy języka. Co więcej, to porozumienie ogarnia także i widzów. Pośród tej zgranej, świetnie mówiącej tekst a nawet częściowo improwizującej (śpiew) grupy zwraca uwagę znakomita aktorsko i wokalnie (piękny i potężny głos) Aleksandra Hofman w roli ślepej wariatki. U Maeterlincka jest to rola niema, Terpiłowski włożył jej w usta parę poetyckich cytatów, puentujących poszczególne epizody akcji. Mimo tak nikłego tekstu ta młoda aktorka powiedziała najwięcej. Drugą najbardziej ciekawą postacią jest tu autentyczne dziecko, wprowadzone w finale jako trawestacja Maeterlinkowskiego niemowlęcia, będącego w tej sztuce jedyną osobą, która widzi. W jeleniogórskim przedstawieniu dziecko jest większe. Wbiega na scenę, bawi się rekwizytami i lalką, która przed chwilą była dzieckiem a teraz stała się na powrót zabawką. W Maeterlinkowskim oryginale też ktoś wchodzi na scenę, a raczej tylko słychać, że wchodzi - jest to widmo śmierci. Zamiana widma śmierci na dziecko rozjaśnia czarny finał dramatu. Nie staje się on przez to całkiem słoneczny, ale przynajmniej błękitny, jak scenografia do tego przedstawienia, zaprojektowana przez Mariana Jankowskiego.
O ile można się spierać o rozmaite szczegóły umuzycznienia "Ślepców", wybór tej właśnie sztuki na pierwszą próbę realizacji idei "teatru muzykalnego" jest nader trafny. Maeterlinck to jeden z najbardziej muzykalnych dramaturgów, zaś "Ślepcy" to jedna z najbardziej muzycznych jego sztuk (obok "Peleasa i Melizandy", który to dramat zainspirował dwóch czołowych kompozytorów XX wieka - Debussy'ego i Schonberga). Muzyka - pojmowana najszerzej, jako zbiór wszelkich pozasłownych zjawisk akustycznych - jest tu obecna w didaskaliach, między wierszami tekstu i w samym tekście, który poza treścią semantyczną i symboliczną zawiera jeszcze trzeci element - foniczny, a raczej eufoniczny. Takich dramatów jest, oczywiście, dużo więcej, "teatr muzykalny" ma zatem przed sobą przyszłość, tak od strony materiału dramatycznego, jak i aktorsko-teatralnego, który właśnie się narodził i sprawdził w Jeleniej Górze - za sprawą Lecha Terpiłowskiego i życzliwie patronującej przedsięwzięciu Marii Obidniak.