Językowy upiór
Wokół śmierci Wernera Schwaba było swojego czasu głośno. Jedne dzienniki donosiły, że niespełna 36-letni pisarz austriacki, w noc sylwestrową z roku 1993 na 1994, zapił się na śmierć, inne informowały, że autor 'Zagłady ludu..." zasnął spokojnie w swoim mieszkaniu, w pierwszy dzień Nowego Roku, i już się nie obudził. Zagadkowa śmierć przydawała tej postaci, już za życia otoczonej legendą, tajemniczości, budziła jeszcze większą ciekawość.
Schwab, choć pisać zaczął wcześnie, długo przedzierał się na sceny niemieckojęzyczne, żeby potem stać się jednym z najczęściej grywanych dramatopisarzy tego obszaru językowego. Tylko w roku 1993 doczekał się aż 70 przedstawień na podstawie swoich sztuk w teatrach europejskich. Jednak w rodzimej Austrii uznanie zdobył właściwie dopiero po śmierci. W kraju znanym z nietolerancji i konserwatyzmu, gdzie również Thomas Bernhard, Peter Handke czy Elfriede Jelinek mieli trudności z wystawianiem swoich utworów, niełatwo było o akceptację "dramatów fekalnych" Schwaba, które opowiadały o najbardziej wymyślnych morderstwach, gwałtach, wynaturzeniach, różnej maści dewiacjach seksualnych i zboczeniach, nie wyłączając ludożerstwa. Nieakceptacja wypływała - jak sądzę - po części z niezrozumienia jego prowokacyjnego pisarstwa. Szokowanie nie było jednak dla niego celem samym w sobie. Choć wywodził się z nizin społecznych, a włosy jasnoblond czesał na punka, miał ambicje moralizatorskie. Schwab docierał do najciemniejszych zakamarków ludzkich dusz w wysoko rozwiniętym społeczeństwie austriackim, prześwietlał umysły obnażając najbardziej okrutne i perwersyjne fantazje rojące się w głowach, wystawiał na widok publiczny - jak mówi jedna z jego postaci - "obsrane sumienia".
Nowatorstwo Schwaba polegało - jak sądzę - na tym, że język, którym posługują się jego bohaterowie, oddaje pełny obraz ich dusz. Jest to język ich myśli, w którym najbardziej obsceniczne, lubieżne czy wulgarne pomysły, najbardziej wydumane przekleństwa zostają wystawione na światło dzienne. Pani Grollfeuer stwierdza w "Zagładzie ludu..." : "wszystko, co jest możliwe, musi być możliwe jako język", i wydaje się, że jest to główna zasada, którą rządzi się ta dramaturgia. Bowiem tak jak Thomas Bernhard twierdził, że na papierze mógłby kogoś zabić, tak też bohaterowie Schwaba stale mordują w myślach. Rację miał jeden z krytyków, który pisał, że język Schwaba to "parująca gnojówka", której smród - można dopowiedzieć - bije nas prosto w nos. Ale jednocześnie fekalne słownictwo staje się materią niesłychanie finezyjnych, kunsztownych, rzec by można barokowych, pełnych ozdobników zdań. Wydaje się, jakby Schwab wyczyniał istne językowe figury akrobatyczne. Dlatego też przez analogię z "hochdeutsch" język Schwaba nazywany jest "hochschwabisch". Łącząc jakości wysokie z niskimi, co zresztą charakterystyczne dla literatury austriackiej, autor uzyskuje efekt groteski, sprawiając, że współcześni mu tak zwani wzorowi obywatele przeglądają się w jego sztukach jak w krzywym zwierciadle. Ponadto Schwab stosując właśnie takie konstrukcje stylistyczne osiąga jeszcze jedno. Język jego postaci jest odczłowieczony, nie naturalny, sztuczny, chciałoby się powiedzieć, tak zepsuty jak ci, którzy się nim posługują.
* * *
W szczecińskim przedstawieniu na scenie wydzielono trzy, przylegające do siebie, pomieszczenia, gdzie siedzą bohaterowie, na razie tyłem do widowni. Pierwszej odsłonie towarzyszy głośna, narzucająca się muzyka Jacka Ostaszewskiego. Dyktuje ona niejako rytm spektaklu. Stanowi także przerywnik między poszczególnymi scenami. Poznajemy kolejne postaci. Najpierw kuternogiego Herrmanna mającego ambicje artystyczne i jego matkę Panią Robak, dozorczynię we wspomnianej kamienicy. Relacja między osobami z natury najbliższymi przeniknięta jest zwierzęcą nienawiścią. Matka życzy na przykład synowi, żeby mu "bez przerwy obcinali ciągle odrastającego członka", natomiast Herrmann robi, przy pomocy wiertarki, dziurę w głowie mamusi. Są to projekcje ich zwyrodniałej wyobraźni, jednak pokazane w sposób tak rzeczywisty, jakby działo się to naprawdę. Pani Robak w wykonaniu Ewy Sobiech to, na pierwszy rzut oka, prosta kobiecina, której całe życie upłynęło na ciężkiej pracy. Jest jednak - jak się okazuje - do tego stopnia ograniczona i krótkowzroczna, że pozwoliła kiedyś jednemu ze swoich kochanków wykorzystywać seksualnie swojego, wtedy jeszcze nieletniego syna. Bardzo dobrą rolę stworzył Arkadiusz Buszko jako Herrmann starając się uczłowieczyć swojego bohatera, pozbawionego pozornie cech ludzkich. Okaże się wkrótce, że jego "upośledzona" dusza, zamieszkująca równie kalekie ciało, nie jest gorsza od dusz innych współmieszkańców. Pan Kovacic, jego żona i dwie córki sąsiadują przez ścianę z Herrmannem i jego matką. Na pozór sprawiają wrażenie przykładnej rodziny, ale w rzeczywistości to "straszni mieszczanie", ludzkie monstra, których sumienia aż lepią się od najcięższych grzechów. Pan domu (Grzegorz Młudzik) ubrany w nowobogacki garnitur, do którego nosi białe skarpetki, wykorzystuje seksualnie swoje córki, choć ma pełną gębę frazesów na temat religii i moralności. Mówi na przykład: "Mamy w końcu pracowite życie, to muszą człowieka trzymać jakieś zasady". Zasady te wyglądają tak, że Pani Kovacic (Anna Januszewska) przymyka oko na zachcianki męża, a najmłodsze latorośle - Desiree (Joanna Matuszak) i Bianka (Katarzyna Bujakiewicz), noszące wyzywająco krótkie spódniczki, wydają się zepsute do szpiku kości. Pani Grollfeuer, ostatnia z lokatorów, to z kolei osoba uważająca się za nadczłowieka, gardząca zarówno takimi podludźmi jak matka Herrmanna, którą nazywa Panią Glistą, ale także, jak się wyraża, "kovacowatą istotą". Dobrze radząca sobie z tą bardzo trudną rolą Beata Zygarlicka przypomina upiornego kobietona o wyszukanych manierach. Ubrana w nienagannie skrojoną wieczorową suknię, kroczy dystyngowanie przez scenę, podpierając się laseczką. Następny akt to jej urodziny, na które zaprasza pozostałych mieszkańców. Podczas przyjęcia goście objadają się hamburgerami i piją coca-colę. Do czasu, kiedy gospodyni - w swojej chorej wyobraźni - zacznie ostrzyć noże i w rytm muzyki przywodzącej na myśl kanibalistyczną ceremonię zaszlachtuje swoich gości, wydając przy tym z siebie świdrujący w uszach rechot. Stwierdza też, że "wyobraźnia jest czymś okropnym, jeśli dotknięci nią ludzie nie wyrzucają jej bez przerwy na ludzkie światło". Dlatego ci, którym - dzięki "wszechmocy myśli" - poderżnęła gardła, wyczołgują się spod stołu i wyśpiewują solenizantce "Happy birthday!". Wspólnota mieszkańców łączy się w pozornej harmonii. Obłuda osiąga apogeum. Język dramaturgii Schwaba stanowi największą trudność dla reżysera i aktorów decydujących się wystawić któryś z jego dramatów. Anna Augustynowicz i zespół Teatru Współczesnego w Szczecinie zdołali pokonać tę przeszkodę. Aktorzy ze zrozumieniem wypowiadali meandryczne zdania. I właśnie dlatego udało im się opowiedzieć spójną historię. Mogącą wydarzyć się właściwie wszędzie.
Kontekst austriacki, istotny dla Schwaba tworzącego satyrę na swoich współziomków, był tu bez znaczenia. Reżyserka próbowała przemycić nieco znanych z rodzimego gruntu realiów. Ale w rzeczywistości interesowały ją przemyślenia natury ogólnej zawarte w tej, zdawałoby się, pozornie nihilistycznej sztuce. Augustynowicz - jak sądzę - zgodnie w intencją autora wzięła ten tekst na warsztat, żeby spierać się o wartości w świecie, w którym niebo jest puste, a my egzystujemy poza dobrem i złem. Powstało angażujące, dobrze grane przedstawienie. Nieczęsto oglądamy dziś na polskich scenach spektakle, w których o coś idzie. Może zabrakło tylko nieco drapieżności w grze aktorskiej. Brutalne sceny domagały się agresywniejszych środków wyrazu. Widz wychodzący z teatru, doświadczywszy całej nędzy rodzaju ludzkiego, powinien doznać wstrząsu, powinien mieć wrażenie, jakby wylano mu na głowę wiadro pomyj. Mimo tych usterek Annie Augustynowicz należą się duże brawa. Odważyła się wprowadzić na scenę polskiego teatru utwór, który może być szokujący nawet dziś, w epoce, w której przekraczanie wszelkich tabu jest na porządku dziennym. Odbyło się to sześć lat od jego światowej prapremiery i trzy lata od ukazania się dramatu Schwaba w Dialogu, w świetnym tłumaczeniu Jacka St. Burasa. To ryzyko się opłaciło.