Artykuły

Czy wątroba jest bez sensu?

"Moja wątroba jest bez sensu, albo zagłada ludu". Tak brzmi pełny tytuł sztuki Wernera Schwaba. I podtytuł, jesz­cze dłuższy, bardziej zagmatwany: "Radykalna komedia, poświęcona mnie samemu, autorowi, wielkowy­miarowemu kłamcy". Z krótkiej su­chej notki przedrukowanej w pro­gramie można się dowiedzieć, że ten austriacki pisarz zmarł młodo, mając trzydzieści osiem lat. Zdążył przecie wydać dwa tomy dramatów, był i jest nadal często grywany, gło­śny i popularny. Za "Zagładę ludu" uznano go dramatopisarzem roku 1991. Sztuka ukazała się w "Dialogu" trzy lata temu, do tego w mistrzow­skim przekładzie Jacka S. Burasa. Piszę to wszystko nie tylko gwoli informacji o autorze, znanym jeno nielicznym maniakom, którzy "Dia­log" czytują regularnie. Ale także dlatego, że pod hałaśliwym biadole­niem nad brakiem współczesnych sztuk kryje się często uwiąd myśli i wyobraźni ludzi uprawiających te­atr. Może też lenistwo.

"Zagłada ludu" nie jest sztuką ła­twą, prostą i przyjemną. To prawda. Ani efektowną, co bez nadmiernego wysiłku zamienić można w teatralne efekciarstwo. Wymaga teatru, który miast błyskotek, łakotek i swawoli proponuje nam poważną rozmowę. No i reżysera rozumnego, tropiące­go myśl autora własną myślą, obda­rzonego smakiem, wewnętrzną kul­turą i niezawodnym słuchem. Sztu­ka Schwaba jest bowiem brutalna, nieco makabryczna, nawet skandali­zująca. Przynajmniej jak na naszą rodzimą, hipokryzją ugłaskaną wrażliwość.

W obfitych didaskaliach opisuje Schwab osoby, wnętrza, w jakich rozgrywać się ma akcja, sytuacje i reakcje postaci. Na samym dole mieszka pani Robak, wycieńczona emerytka, z synem Hermannem, ku­ternogą i malarzem. Wyżej salon ro­dziny Kovaciców, nowobogacki, urządzony kosztownie, acz bez gu­stu. Wreszcie jadalnia pani Groll­feuer, damy nadzwyczaj dystyngo­wanej. Wnętrza wypełnione są me­blami, bibelotami, obrazkami i przytulnym domowym ciepeł­kiem. W myśl starej zasady, że dziwność ludzi straszy, niepokoi, ro­śnie w absurd, gdy wszystko naoko­ło jest normalne.

W przedstawieniu Augustyno­wicz owa teatralna zasada zostaje niejako odwrócona. Na scenie usta­wiono trzy klatki. Identyczne, jak pokoje w blokowisku, tyle że szare, puste, z paroma czarnymi krzesła­mi. Między klatkami a widownią, wzdłuż sceny wielki, pokryty szarą materią podest. Stół, ołtarz, może wybieg dla ludzi, którzy jak modele prezentować będą swoje psychiczne przebrania i kostiumy? Po bokach parę sporych zielonych roślin w do­nicach. Tylko one wyglądają jak ży­we, chociaż mogą być również pod­róbkami. Prosta dekoracja Marka Brauna zmienia się w światłach, pięknie zakomponowanych przez Krzysztofa Sendke. Staje się płaska lub nabiera głębi, jej szarość rozja­śnia się i mrocznieje na przemian. Odrębność postaci charakteryzuje więc nie otoczenie, ale kostium. Nędzne szmatki pani Robak, podar­te dżinsy i wyświechtana koszula Robaka, garnitur, białe skarpetki i mokasyny Kovacica, nadmiernie obcisłe trykotowe koszulki córek i elegancka, wysmakowana suknia pani Grollfeuer. Wiemy od razu, kim są i jacy są.

W identycznych komórkach gnieżdżą się podstawowe ludzkie komórki. Rodziny. Takie same w gruncie rzeczy, choć różna jest ich pozycja społeczna i majątkowa. Nieważne, gdzie żyją, ważne, jak żyją. A żyją paskudnie. Podobnie jak my wszyscy, usadzeni na ław­kach tuż obok aktorów.

Wyrzuca się tu na nas wszelkie ludzkie plugastwo, to, co zwykle uta­jone, pochowane, skrzętnie a zapo­biegliwie ukrywane. Przed światem, ludźmi, Panem Bogiem, nawet przed samym sobą. Głupota, małostko­wość, chamstwo, pogarda dla innych, nienawiść nawet do najbliższych, ka­zirodztwo, okrucieństwo, brak wiary, idei i wartości. Kłamstwem jest wszystko, nawet ciało, które domaga się żarcia, picia i seksu. Rodzinna mi­łość nie istnieje, staje się udręką wy­zwalającą okrucieństwo.

Nic się tu właściwie nie dzieje. Nie ma akcji w potocznym słowa te­go rozumieniu. Rodzinne kłótnie Robaków i Kovaciców, awantura, jaką pani profesorowa Grollfeuer robi obecnym, wszystko ujęte w for­mę teatru raczej konwersacyjnego. Tyle że wyrażone osobliwym, ory­ginalnym stylem.

Schwab tworzy własny język, pe­łen wulgaryzmów, przekleństw i sprośności, zaskakujących połą­czeń i neologizmów. Nie epatuje świństwami, wtapia je bowiem nie­jako w skomplikowane, kunsztow­ne, słowne konstrukcje, specyficzną melodykę, rozlewną, jakby zrytmi­zowaną frazę. Wymyślony, sztuczny język nie służy porozumieniu. Dia­log nie jest więc rozmową, zamienia się w serię monologów, służy wypo­wiedzeniu. Piekielnie trudne zada­nie dla aktorów mówić nienatural­nym językiem, tak aby nie brzmiał obco, wydawał się prawdziwy i cał­kiem zwyczajny. Zwłaszcza że Au­gustynowicz trafnie odczytuje in­tencje Schwaba, ucieka zatem od re­alizmu i psychologii. Każe aktorom zwracać się do nas, atakować pu­bliczność wyzywająco, na pokaz.

Mówić trzeba do kogoś, ale nie­koniecznie po to, aby się porozu­mieć, ani, Boże broń, zrozumieć. Funkcja słowa w świecie Schwaba zredukowana zostaje do czynności, którą porównać można z wypróż­nianiem własnego wnętrza. Aktorzy przyjmują tę konwencję w sposób zadziwiający. Gadają Schwabem, jakby mówili własnymi słowami, naturalnie, z wielką swobodą wydo­bywają sens, leciutko podają dow­cip. Rysują charakterystyczność po­staci nienachalnie, celnie, zabawnie. Wyrównana gra zespołowa. Kiedyś brzmiało to jak truizm. Teraz zasługuje na najwyższe pochwały. Ze­spół to siedem osób. Pozwolę sobie zatem wymienić wszystkich w ko­lejności podanej w programie: Ewa Sobiech, Arkadiusz Buszko, Grze­gorz Młudzik, Anna Januszewska, Joanna Matuszak, Katarzyna Buja­kiewicz i Beata Zygarlicka.

Wykwintna profesorowa Groll­feuer, dotąd nieprzystępna, zaprasza wszystkich na swoje urodziny. Pod­czas przyjęcia truje całe towarzy­stwo. Potem szczególnie znienawi­dzonych Kovaciców ukatrupia do­datkowo nożem. Następuje zagłada ludu czyli prostactwa, prymitywu, wszystkich, którzy jak robaki toczą swoje małe, pospolite, karłowate życie, zredukowane do fizycznych czynności, nikczemne, nieustannie zakłamywane. Ale odporność na prostactwo także jest wątpliwa. Człowiek maltretuje sobie wątrobę, żeby uzyskać jakąś znośność - po­wiada pani profesorowa. Nawet al­kohol nie ukoi, kiedy wątroba także jest bez sensu. Wszystko jest darem­ne. Nawet śmierć. A więc trupy po­wstaną, zasiądą do urodzinowego stołu, zaśpiewają pani Grollfeuer "Happy birthday to You..." porozma­wiają zdawkowo, grzeczni, uprzej­mi, uśmiechnięci. Jak to zazwyczaj na przyjęciach bywa.

Augustynowicz czyta tekst wni­kliwie i mądrze. Tworzy przedsta­wienie czyste, precyzyjne, przeni­kliwe i prześmiewcze, w którym nic nie wydaje się prawdopodobne, a wszystko jest prawdziwe. Z nieza­wodną dokładnością rozszczepia człowieka na prostackiego karła i zewnętrzną osobę. To wielka przy­jemność zobaczyć teatr inteligentny, i nie tylko dla Robaków i Kovaciców. Więc może wątroba nie jest tak zu­pełnie bez sensu? Przynajmniej nie każda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji