Artykuły

Synkretyzm, pardonne moi

"Ubu Król" Krzysztofa Pendereckiego w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Operze Śląskiej w Bytomiu. Pisze Michał Lenarciński na swoim blogu.

Na którym piętrze absurdu umieścił Jarry "Ubu króla"? Wydaje się, że na ostatnim. Spektakl przygotowany przez Waldemara Zawodzińskiego w Operze Śląskiej pokazuje, że na naszym piętrze. Straszne? Tak samo jak zabawne. I prawdziwe.

Najnowsza inscenizacja opery Krzysztofa Pendereckiego (napisanej 25 lat temu na zamówienie opery w Monachium i tam wówczas przyjętej dość chłodno) miała premierę w niedzielę 3 kwietnia. Szkoda, że nie pierwszego, może wówczas pomyślelibyśmy, że to żart? I byłoby łatwiej znieść, że sztubacka igraszka 15-letniego ucznia Alfreda Jarry'ego jest igraszką tylko

W Bytomiu, podobnie jak w Sosnowcu, scena z maleńkiej stała się wielka. Za sprawą scenografa (też Zawodziński) i interpretacji. Nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie czy byłoby to możliwe, gdyby reżyserię i scenografię firmowali dwaj różni twórcy. Inscenizacja, reżyseria i scenografia w tym spektaklu są tak zjednoczone, jak "rozstrzelona" jest partytura Pendereckiego, który w "Ubu" zabawił się w twórcze cytowanie. Bo co też tu mamy: rytmikę i instrumentację Kurta Weilla, wspartą energią Verdiowskiego Makbeta, spojrzenie w czeluść Wagnerowskiego Pierścienia, dalekie westchnienie Straussowskiego Rosenkavaliera Na pewno jest parzyście, co znakomicie ujął prowadzący spektakl zza dyrygenckiego pulpitu Jurek Dybał (wróżę karierę). Dwóm orkiestrom (operowej i wojskowej, bytomskiej) nadał rytm i silny wyraz, nie zaniedbując jednocześnie pewnego rodzaju luzu, na jaki pozwala kompozytor.

Ten luz, w każdej postaci, wykorzystał Zawodziński i jego współpracownice: Janina Niesobska - pełna inwencji choreografia i Maria Balcerek, " odjechanymi" kostiumami przydająca osobowości jednostkowym i zbiorowym bohaterom. Zawodziński scenograf doskonale wsłuchał się w intencje Zawodzińskiego reżysera, dając spójny, a zarazem szalony i "porozrzucany" obraz Polski. Miejsca, które jest wszędzie i nigdzie. Oraz Rosji, bo przecież "Die Russen kommen!" (vide "Siódemka").

Alfred Jarry napisał swój dramaturgiczny drobiazg ponad sto lat temu, a oglądając "Ubu" na scenie trudno oprzeć się wrażeniu, że to dziełko współczesne, publicystyczno-plakatowe. Oczywiście przepuszczone przez wszelkie możliwe zapory absurdu (zostało to, co na sicie). I dziś, mając świadomość, że granice absurdu Jarry przekroczył, tym trudniej jest godzić się na to, że oto oglądamy na scenie ojczyznę naszą współczesną. 50 lat po Jarrym Gombrowicz w "Operetce" napisał: "I wtedy lokajstwo rzuciło się na państwa". W swojej śmiałości nie miał jednak tego, co nastoletni Jarry: nie wymyślił, że reformując prawo zlikwiduje się sędziów, a dokonując zmian w finansach, ukatrupi ekonomistów. Ech życie. Życie, coś przerosło kabaret.

Przedstawienie Zawodzińskiego ma w sobie coś, co pozwala mu się rymować z muzycznymi intencjami Pendereckiego: jest zarazem migotliwe i konsekwentne, poważne i zabawne, uwodzicielskie i odrażające. Dawno na operowej scenie nie oglądałem tak doskonałego zjednoczenia muzyki z inscenizacją.

W sukurs muzyce (niełatwej przecież) i reżyserii przyszli, bez wyjątku, wszyscy wykonawcy: od baletu, poprzez chór, septet Ripli (tu Chamów) po postaci drugoplanowe (pyszna wokalnie i fizycznie Anna Wiśniewska-Schoppa) do tytułowego, potwornego bohatera i jego kuriozalnej małżonki. W roli tytułowej doskonale zaprezentował się Paweł Wunder (choć momentami widać było i słychać obciążenie, jakim była ta partia dla artysty, to ja tu grzechu nie widzę), zaś towarzysząca mu niemal w każdej scenie Królowa Ubu, w wykonaniu Anny Lubańskiej okazała się kreacją na miarę wszystkich dotychczasowych dokonań artystki.

Lubańską śledzę od początków jej kariery. Nigdy nie zdarzyło się, żeby cokolwiek odpuściła wokalnie (a głos ma piękny i technikę doskonałą), aktorsko zawsze starała się być correct. Ale tym razem, w roli Ubicy, przeszła samą siebie. Nienaganna wokalnie, dała obraz kuriozalnego zwyrodnienia, prezentując jednocześnie wdzięk skretyniałej, lecz cwanej maglarki, skrzyżowany z majestatem prymitywu. Nic dziwnego, że publiczność zawyła z zachwytu i uwielbienia, kiedy artystka skromnie kłaniała się, dziękując za przedstawienie. I nic dziwnego, że widzowie wstali, kiedy, już po przedstawieniu, na scenie pojawili się Zawodziński i Penderecki. Panowie chapeau bas. To była jazda bez trzymanki.

PS. Bardzo podobał mi się program pod redakcją Alana Misiewicza

PS. Dobrze było tłuc się z Łodzi drogą numerjakiśtam do Sosnowca i Bytomia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji