Dzika Kaczka w Krakowskim Teatrze Poezji
Śledząc to obecne w Krakowie przedstawienie "Dzikiej kaczki", raz po raz upewniałem się, że reżyser tego przedstawienia, kol. Władysław Krzemiński przystępował do pracy z taką samą bojaźnią, z jaką ja szedłem na spektakl: czy "Dzika kaczka" trafi do widza i słuchacza z 1957 roku, a więc do wnuka jeśli nie prawnuka ludzi, którzy mogli oglądać "Dziką kaczkę" jako utwór świeżo napisany?
Te jego lęki mając na uwadze, dobrze pojmujemy dlaczego wystawiając "Dziką kaczkę" kol. Krzemiński działał systemem asekuracyjnym, dlaczego tok akcji wspomógł zespołem "sposobów" teatralnych, więc np. uwerturami muzycznymi i nastrojową grą świateł przed rozpoczęciem każdego aktu, przeniesieniem pewnych fragmentów (finał I aktu i finał sztuki) ze sceny na proscenium, co niewątpliwie wprowadza pewne zaintrygowanie we wrażeniu widza, - następnie: czymś w rodzaju chóru uczynienie rozmowy dwóch lokajów (na początku sztuki) i tym samym chorusowym stylem potraktowanie końca ostatniego aktu (rozmowa Gregora z dr Rellingiem), - wreszcie sprawa wnętrz, w których się akcja odbywa: po realistycznym salonie starego Werlego cztery następne akty (atelier fotograficzne Hialmara) utrzymane w zasadzie "umowności", z drzwiami osadzonymi w powietrzu, z nieco wizyjnym wiązaniem poddasza etc. Intencja tych pomysłów miała - jeśli się nie mylę - zaspokajać widza, któremu by myślowa i uczuciowa zawartość "Dzikiej kaczki" nie wystarczała. Miała też ona, mniemam, dawać z zewnątrz narzuconą, ale niezbędną porcję nastrojowości. Jeden z prawdziwie inteligentnych miłośników teatru młody intelektualista zapewniał mnie, że bez tych zabiegów, bez tych forteli "Dzika kaczka" nie przemówiła by już do dzisiejszego audytorium. Jeśli tak jest, to inscenizator miał rację.
Nie wiodąc więc sporu o samo założenie, o potrzebę czy zbędność owych zabiegów asekuracyjnych, stwierdzić jednak należy, że w nich to właśnie, w tych fortelach, spoczęła główna różnica między "Dziką kaczką" w koncepcji kol. Krzemińskiego, a "Dziką kaczką" czasów dawniejszych, np. przedstawieniami Pawlikowskiego. Gdy kol. Krzemiński swoisty ton ibsenowski stara się wydobyć środkami raczej pomocniczymi (światła, muzyka, dekoracje) - przedstawienia dawniejsze swoistość tę wydobywały grą aktorów.
Ale i tu trzeba wejść w położenie dzisiejszego teatru. Czy ma on do "Dzikiej kaczki" tak dostosowanych, tak przysposobionych aktorów, jak ich miał np. Pawlikowski?
Bo rzecz nie tylko w tym, że Pawlikowski rozporządzał tak magnackim zespołem artystów, że wielkiego Kamińskiego mógł obsadzić w minimalnym epizodzie teologa Molvika, że Solskiego mógł zużyć w małej roli starego Ekdala, że Jadwinię grało złoto dziewczęcego liryzmu: Tekla Trapszo, a znakomity jej ojciec Anastazy Trapszo odtwarzał starego Werlego; nie w tym też rzecz - bo to już raczej przypadek - że Hialmar wykonawcę znalazł w Knake-Zawadzkim, który urodził się niejako na to, by "Dzika kaczka" trafiła na tak idealnego Hialmara - a i nie w tym nawet rzecz, że do wykonania Gregora reżyser miał Mielewskiego, to ucieleśnienie przekonania i tę siłę wnętrza aktorskiego, które mu sławę dawały i w monumentalnych rolach.
- Rzecz natomiast w tym, że każdy z tych wykonawców widywał przedstawienia Ibsena, rozmyślał nad jego postaciami, marzył latami o tej czy owej roli, gdy więc przyszło do prób z "Dzikiej kaczki", był on już glebą, przeoraną ibsenowskim pługiem. Fenomenalne informacje Pawlikowskiego chwytali aktorzy w lot i w locie znajdowali sprężyny wykonawcze. Zanadto by nas odciągnęło od tematu, gdybyśmy chcieli obszernymi przykładami zilustrować tę współpracę reżysera z aktorami na historycznej, sprzed 60 laty, krakowskiej "Dzikiej kaczce", niechże więc chociaż mała rola starego Werlego - pars pro toto - da nam o tym jakie takie wyobrażenie.
Staremu Werlemu grozi zanik wzroku. Szczegół to ważny w ogólnym wyrazie sztuki kalectwo oczu przekazał przecie i swojej naturalnej córce, tej nieszczęsnej Jadwini; kalectwo to ma wzmagać w nas - i istotnie wzmaga - sumę naszego serdecznego współczucia dla niej. Ze względu na ważność tego motywu postanowiono optycznie uzmysłowić widzowi ślepotę starego Werlego. Opatrzono go ochronnymi, czarnymi okularami. Grał już sam ten rekwizyt, bo nieprzenikniona zasłona szklana nigdy nie pozwalała nam się spotkać z oczami Werlego, nie mieliśmy tedy nigdy czy to potwierdzenia wzrocznego czy wzrocznego zaprzeczenia słowom, które z ust jego wychodziły. Zrozumiałe było: nikt i nigdy nie dowie się, co ten człowiek naprawdę myśli, co czuje - zawsze ochroniony jakąś warstwą izolacyjną. Rzecz jasna, że sugestii tej nie stwarzał w pełni sam rekwizyt - niepokojący nastrój powstawał z gry, do najdrobniejszego szczegółu przemyślanej i opanowanej (w 7 próbach). Z całości artystycznej wyłaniało się, że człowiek ten oślepły jest zarówno cieleśnie jak i duchowo. On nic poza sobą nie widzi. Nie widzi cudzych pragnień, cudzych cierpień, cudzych praw do życia. Przebiegły, doświadczony, przez majątek swój pogardliwy dla reszty świata i jak lód zimny. Ostrożny, powolny krótkowidza chód znaczył go jakimś wyrachowaniem nawet w sposobie bycia, nawet w odruchach - i jakby jakimś zaczajeniem się, ale nie zaczajeniem się kota, nie łasicy lecz znacznie drapieżniejszego zwierza, - a zważcie, wszystko to wyrosło z zarodzi rekwizytu: z czarnych okularów. Nie przeczę, że nasze młodzieńcze poetyzowanie tak nam formułowało grę Anastazego Trapszy, ale jego gra umiejętnie podprowadzała nas pod taki wyobraźniowy naddatek.
Gdy jesteśmy przy starym Werlem z przedstawień Pawlikowskiego warto jeszcze może zwrócić uwagę na jeden drobny pozornie, ale jakże dla stylu ibsenowskiego ważny szczegół. Jesteśmy w ekspozycji sztuki, ukazuje nam się stary Werle i oto pierwsze jego słowa: "Zauważyłeś, że siedzieliśmy w trzynaście osób przy stole?"
- W informacji autorskiej widnieje, że to ma być przytyk do Hialmara Ekdala, jako zbędnego w ich towarzystwie. Tak, ale Ibsen rzadko kiedy nie podszywa takiej kwestii jakimś innym jeszcze znaczeniem. I trzeba było słyszeć, jak to wtórne znaczenie wydobywał Anastazy Trapszo: ze spojrzeniem w stronę Hialmara, by Gregor wiedział, o kim tu mowa, dyskretnie, by Hialmara nie obrażać, pozornie żartobliwie a naturalnie, a jednak pod dosłownością sensu skryła się jakaś zapowiedź - zapowiedź oczywiście autorska - zapowiedź czegoś co najmniej przykrego, a może i tragicznego.
Nic się nie precyzowało, a ten "trzynasty gość", jak pianissimo zaznaczony orgelton, przedostał się przez rampę na salę widzów. Takie zastępstwo autora nie do pomyślenia bywa u Gorkiego, Heijermannsa, Recque'a czy innych naturalistów; niezbędnym stawało się przy odtwarzaniu Ibsena. Starałem się dać jakie takie wyobrażenie, jak subtelnie, jak nieodłącznie od realistycznej podstawy zadośćuczyniono ibsenowskiemu "symbolizmowi" w ibsenowskiej epoce.
Czy dziś można by się pokusić o podobne szczegóły, podobny styl? Artyści krakowscy, którzy mieli w "Dzikiej kaczce" grać, jeśli znali dramaty Ibsena, to co najwyżej z lektury. Może pewna ich część miała sposobność widzieć na scenie "Norę". Literatura, na której smak swój formowali, sztuki plastyczne, estetyka, którą studiowali, daleko odbiegły od tego, co pozwala w pełni zżyć się ze "skandynawskim bardem". Pomysł dyrekcyjny zagrania "Dzikiej kaczki" rzucił ich na nieoczekiwane flukta, zaniósł ich do nieznanych lądów. Chybioną zachcianką reżyserską było, by z aktorami o dzisiejszych skłonnościach próbować powtarzać idee Pawlikowskiego. To biorąc pod uwagę, musi się akceptować założenia reżyserskie kol. Krzemińskiego.
Akceptować - ale nie bez dyskusji.
Więc sprawa choćby tych quasi chórów na początku i w finale sztuki. Należy zauważyć, że mamy tu do czynienia z jakimś "wołaniem dnia"; od kilku już młodych artystów, młodych aktorów, reżyserów, reformatorów a nawet od jednego z autorów dramatycznych przydarzyło mi się słyszeć, że dobrze im na duszy gdy tekst nowożytnego utworu w pewnym momencie staje się jakby chórem, głosem jeśli już nie bogów, to głosem społeczności. Tęsknotki te zdrowym są objawem twórczym, bo świadczą o potrzebie szukania czegoś doskonałego. Jeśli jednak chodzi konkretnie o w dzisiejszym, a zwłaszcza realistycznym dramacie, to trzeba dojść do porozumienia.
Więc rozmaicie: taki chór można nazwać, czy to "głosem sumienia", "głosem mądrości", "głosem zbiorowego sądu" itd. w gruncie rzeczy będzie to przecie zawsze głos autora, będzie jego recenzją o czynach czy myślach osób w jego sztuce działających. Mamy w literaturze dramatycznej przykłady podobnego jednoosobowego chóru, to niektóre komedie Bernarda Shaw; - w "Profesji pani Warren" można "od do" palcem wskazać fragmenty, gdzie akcja naraz ustaje i autor wpada na scenę, by niby to ustami swoich figur, a jednak od siebie wypowiedzieć szereg morderczych spostrzeżeń. Od swojego rodzica czyli od poczciwego morału, jakim sztuki kończył choćby nasz Józef Korzeniowski, ofensywy Shawa różnią się tylko swoją świętością, ale substancja rodzaju - ta sama. Czy to morał czy shawowska diatryba - zawsze dalekie echo starogreckiego chóru. Dlaczego ten "chór" nie brzmi tam (np. u Shawa) sztucznie? Bo był przez autora przewidziany, bo miał swoje z góry zaplanowane w tekście miejsce. Rzadko się przydarzy, by reżyser - post factum - mógł w tym zastąpić autora. Nie należy też zapominać że czy to morał staroświeckiej komedii, czy fajerwerki deklamacyjnego dowcipu autora "Profesji pani Warren" starają się być naturalną cząstką dialogu - natomiast gdy nasi choreografowie ostentacyjnie zatrzymują akcję w biegu, zwracają aktorów "en face" do publiczności, każą im znieruchomieć i z akcentem jakiegoś ceremoniału wygłosić fragment realistycznego tekstu - wówczas następuje jaskrawe przypomnienie, iż jesteśmy w teatrze, czyli: następuje moment jak najzupełniej sprzeczny z zasadniczym pragnieniem nowożytnej sztuki. Przejdźmy do sprawy scenograficznej. Patrząc przez cztery akty na to atelier fotograficzne bez sufitu (nawet bez zarysu sufitu), na te drzwi na moc osadzone w powietrzu, czułem ogromną wdzięczność dla twórców tak pojętego wnętrza. Tak jest, byłem im wdzięczny, bo mi nasunęli wiele uwag o zmienności gustów artystycznych. W "Dzienniku" Goncourtów pod odnośną datą, w czasach sprzed naturalistycznych nowinek Antoina, znaleźć można wiadomości, jak namiętne prowadzono boje, by z dekoracji teatralnej usunąć paldamenty i kulisy, wprowadzić sufit, ściany i prawdziwe drzwi; "Dziennik" przytacza długie, a i dziś jeszcze godne przeczytania wywody reżysera Odeonu, Poireta, w których wyjaśnia on ile artystycznego zysku może aktor wycisnąć z wejścia lub wyjścia ze sceny autentycznymi drzwiami, ile np. wyrazu psychicznego może dać oparta o klamkę ręka człowieka wychodzącego ze sceny, a z tym wyjściem ociągającego się itd. itd. Marzenia Poireta i rówieśnych mu naturalistów wywalczyły sobie prawo bytu; sztuki sceniczne doczekały się i zniesienia kulis i zakładania klamek przy drzwiach i drzwi, osadzonych w ścianach. Trwało to kilkanaście lat - i dziś na pewno można słuchać wywodów, ile to psychicznego zysku mogą dostarczyć drzwi powietrzem umocowane gdy np. aktor - przez omyłkę - nie przez nie, lecz obok nich zejdzie ze sceny - ścianą na wylot...
Ale od rzeczy ogólnych ważniejsza sprawa konkretna: scenografia "Dzikiej kaczki" w krakowskim Teatrze Poezji. Zdaje mi się, że trzeba uważnie wczytać się w utwór. Choćby właśnie ta dzika kaczka. Ileż starania, ile zabiegów kompozycyjnych zużywa Ibsen, by metaforyczny jej sens twardo stał jednak na realistycznym założeniu, by jako i zwykły ptak oswojony, na zwykłym domowym strychu chowany, miał swój sens. Dowodzi to, jak drogą Ibsenowi jest życiowość jego tworu artystycznego, jego podobieństwo do prawdziwych możliwości, do autentyki. Czy z takimi skłonnościami dzieła harmonizuje umowność, nadrealność wnętrza? - Scenografia Wojciecha Krakowskiego, ani wątpić, dzieło to rzetelnego artysty - i zastosowana do jakiegoś poematu dramatycznego świetnie by z nim współgrała, ale czy przysługuje się "Dzikiej kaczce"?
Nie daleko odbiegłszy od tematu reżyserii Władysława Krzemińskiego - powracamy do niej. Mimo wszelkie zastrzeżenia, jakie wyłuszczyłem i jakie by wyłuszczyć można, reżyseria to pozytywna, staranna i inteligentna.
Od pierwszych już scen wyczuwa się, jak konsekwentnie wyłuskuje on zasadniczą ideę utworu i jak najwyraźniej ją słuchaczowi uwydatnia. A nie łatwe to w "Dzikiej kaczce" zadanie. Nie łatwe, bo w autorze ma ono raczej przeciwnika niż sojusznika. Moralista i reformator Ibsen tworzył sztukę dla celów moralnych i ostrzegawczych, ale w kategoriach artystycznych zwiastun modernizmu za skarby świata nie poważyłby się tych swoich celów wypowiedzieć jasno, jak bywało w dramatach a these. Miały one u niego promieniować z historii, która równie dobrze i bez służby etycznym celom mogłaby być pełnym organizmem scenicznym. Historią tą w "Dzikiej kaczce" jest pożycie domowe Hialmara Ekdala, pociesznej ofiary swoich złudzeń, frazesowicza, leniucha, człowieka, któremu najlepiej się żyje w urojeniach. Ta to rodzajowa strona dzieła przesłania sobą zagadnienie moralistyczne i wygina linię dramatyczną w kształt niepokojącego znaku zapytania: kto tu naczelną postacią, Hialmar, czy ów Gregor Werle, fanatyk prawdy? Czy może Relling, sceptyczny wyznawca zasady: "Mundus vult decipi"? Kol. Krzemiński dobrze wyczuł, że w dzisiejszej umysłowości nie ma miejsca na nieokreślność wydźwięku, jak w innych dziedzinach tak i w sztuce dzisiejszy człowiek żyć chce zasadą: aut, aut; reżyser trafnie dostrzegł, że minęły czasy, kiedy salę widzów w teatrze entuzjazmowały pokazy "dokumentów życia", więc np. tu w "Dzikiej kaczce" nastroje szarego życia Ekdalów - jasno natomiast zdawał sobie sprawę, że audytorium z 1957 roku do żywa się może przejąć ideą jaka się z dziełem zrosła - i ideę postanowił wyprowadzić pod światło.
Atoli i z tą ideą to też nie zabawka. Zawarła się ona w prostolinijnie postawionej alternatywie: moralność prawdy czy miłosierdzie kłamstwa? Pierwszą z tych ewentualności reprezentuje, jak wiadomo, Gregor Werle, teorię przeciwną - ów doktor Relling, dostawca ułud biednym śmiertelnikom. Przebieg wydarzeń niedwuznacznie opowiada się za racjami d-ra Rellinga, ale w budowli "Dzikiej kaczki" ten porte parole Ibsena znacznie mniej zajmuje miejsca niż jego przeciwstawienie: Gregor Werle. Z rozmyślań nad tym splotem powstał najważniejszy plus koncepcji reżyserskiej kol. Krzemińskiego: odważnie na pierwszy plan wyprowadzony dr Relling.
Na przedstawieniach bowiem dawniejszej daty Rellinga powierzano, jako epizod, aktorowi drugiej raczej linii, który też roli nie wysuwał na czoło sztuki. Nawet na legendarnym spektaklu Pawlikowskiego nie było w gruncie rzeczy inaczej. Grał Sobiesław, aktor co prawda jeden z naczelnych, ale tzw. lekki amant i rezoner, specjalista od sztuk konwersacyjnych; liczono, że jako taki dobrze poda myśli Ibsena. Kol. Krzemiński bystrze dojrzał, że ten "apostoł dobroczynnego kłamstwa" to nie tylko rezoner, ale i suma głębszych przeżyć ludzkich. Niezbyt wiele u nas czy gdzie indziej widziałem reprezentacji "Dzikiej kaczki", ale dopiero na tej obecnie z krakowskiego Teatru Poezji - ibsenowski , "porte parole" rozrósł mi się w człowieka. Stało się za sprawą mocniejszego rozprowadzenia tego ledwo ledwo w sztuce poruszonego motywu - dawnych uczuć Rellinga dla pani Sorby, dziś narzeczonej starego Werlego. Bodaj że zawsze traktowano te uczucia jako historię wystygłą już w sercu Rellinga; na przedstawieniu, o którym tu piszemy, jasno rysowało się, że i teraz jeszcze, po latach, żywo tkwi w nim dawna miłość. Stawia go to przed nami jako postać szczerze emocjonalną, jako człowieka, który czy to z tej zawiedzionej miłości czy z organicznej potrzeby gorącego serca kocha ludzi, a wśród nich - może ze względu na tę biedną, na ślepotę skazaną Jadwinię - wyjątkowo kocha rodzinę Hialmara Ekdala i z taką też namiętnością chce ją uchronić przed gregorowym "dobrodziejstwem prawdy". Ileż artystycznie mocniejszą i ileż bardziej ludzką stała się przez to jego walka z Gregorem - i jakże ocieplił atmosferę sztuki Relling tak pojęty.
Nie ma potrzeby dodawać, że całe to szczęśliwe "odczytanie" Ibsena mogło się na scenie zrealizować tylko dzięki aktorowi, który Rellinga zagrał. Tadeusza Wesołowskiego ostatni raz widziałem przed wojną. Tkwił wtedy w amantach i do tego lekkich. Zdawało się wówczas, że to świetna, ale i jedyna struna jego uzdolnień. I oto teraz w "Dzikiej kaczce" wchodzi na scenę, wypowiada kilkanaście kwestii, które go właściwie niczym jeszcze nie charakteryzują, a gdy go się słucha, nieodpornie ogarnia nas przeświadczenie: "oto aktor". Przez odpowiedni akcent, przez wtór oszczędnego gestu i spojrzenia każde zdanie jakby konturem obwiedzione, każde zapisuje się w pamięci i każde wzbudza w nas intrygujące pytanie: co ten człowiek powie w dalszym toku akcji, czym on się w tej akcji zaznaczy? Słowo z ust wychodzi mu prościutkie a należytą smugą myślową zabarwione. Prościutkie, doskonale potoczone, a jednak jakimś sekretem opatrujące Rellinga: jesteśmy pewni, że od tego człowieka moglibyśmy się dowiedzieć rzeczy stokroć ważniejszych od tego, że Molvik wczoraj się urżnął, że wedle niego Hialmar dąży do wielkich celów etc. Jakby ochronną zasłonę czyni Wesołowski z tych pyłków banalności czy powszedności, - zasłonę, poza którą - jakże to dobrze daje się czuć - chowa prawdziwego Rellinga. Najklasyczniejszy styl ibsenowski. Każda kwestia jeśli nie każde słowo dodawało nową, często ważną kreskę do rysopisu postaci, każde poruszenie coś znaczyło. Po takich m.in. szczegółach poznaje się artystę w aktorze. A cóż dopiero gdy z fazy anonsu Relling zanurza się w konflikt. Wystarczyło gdy Gregorowi warknął: "Na złamanie karku zleci pan ze schodów" (jeśli zechce zamieszać spokój domu Hialmarów).
- Pasja, z jaką Wesołowski wydarł to z siebie, dawała miarę jakże serdecznej troski o Hialmara, o Ginę, o Jadwinię. Jakiż do dna żywy człowiek stanął przed nami. Jaki blask padł na rolę. Rzadko się w teatrze zdarza, by jedną swoją kwestią aktor tak nas sobą napełnił. A cóż dopiero, gdy się ma przed nami roztworzyć zadawniony dramat miłosny Rellinga. Ileż bólu, ile wściekłości, a ile przejmującego wyrazu zawarło się w tym nic nie znaczącym, zdawałoby się: "Do widzenia", którym żegna niezmiennie kochaną kobietę. Dzięki Wesołowskiemu Relling wyrasta na naczelną postać "Dzikiej kaczki".
Rellingowego przeciwnika, Gregora Werle odtwarzał Jerzy Kaliszewski. Trudna to rola, bo jednak nie w takim to stopniu żywy człowiek, jak Hialmar, Gina, Jadwinia, stary Werle. Jest w nim coś z wymyślonego jestestwa. Kol. Kaliszewski niewątpliwie dobrze wywiązał się z zadania. Pierwszy raz go widziałem na scenie, więc kierując się raczej domniemaniem, zauważyłem, że jest on bodaj rodzajem aktora intelektualisty. Czuło się, że analiza przerasta tu grę.
Z powodu Gregora i jego wykonawców nastręcza się pewna uwaga. Otóż, jak z tekstu wynika, Gregor ów, doszedłszy do przekonania, że Jadwinia jest córką naturalną jego ojca, tym samym musi stwierdzić, że jest ona jego przyrodnią siostrą. Jak wiadomo, w akcie ostatnim dochodzi do sceny między Gregorem a Jadwinią. Otóż nie zdarzyło mi się widzieć przedstawienia, na którym by w tej scenie z gry Gregora wynikało, że rozmawia z siostrą - z tą niespodziewaną przez los zesłaną mu siostrą. A przecież Gregor ma prawo w tej rozmowie wybitnie ocieplić się, ma prawo sercem owiać swoje słowa. - Czy to ważne? - zapytacie. Ważne, bo przez te akcenty formuła ideowa, jaką Gregor jest w sztuce, nabierze cech bliskiego nam człowieka.
Gina może mieć 36 - 40 lat, ale kłopoty, praca, byt daleki od dostatku postarzyły ją. Nie tyle może fizycznie ile w nerwach, w myślach, w ochocie do życia. Tego to brakowało Niwińskiej. Osmutniała młoda kobieta snuła się w akcji sztuki. Ale tu i koniec zarzutów. Poza tym wzór inteligentnego uchwytu roli, świetnie zaznaczała szarość umysłową Giny, jej bierność, nieśmiałość, zautomatyzowanie życiowe. W niczym myśli Ibsena nie zmieniała i nie pomniejszała, a co wcale też ważne: dała Ginie urok niewieści. I Hialmara i... starego Werlego usprawiedliwia Gina z krakowskiego spektaklu.
Nie wiem, czy się długo w Krakowie uchowa, nie wiem, czy Warszawa nie sięgnie po Marię Ciesielską, która gra Jadwinię. Tyle w tym dziecku szczerości, tyle artystycznego umiaru, a taka już komunikatywność gry, że należy ją już dziś uważać za kandydatkę na interesującą aktorkę. Hialmarem był Wiktor Sadecki. Kraków pozostaje pod wrażeniem jego postaci szofera ze "Znajdy" Niewiarowicza. Na niewidziane mogę być upewnionym, że arte mógł wykonać tę kwintesencję serdeczności, bo gdy w akcie ostatnim "Dzikiej kaczki" dane mu było przemówić rzewniejszymi, ludzkimi uczuciami - po sali rozeszło się wzruszenie.
Zbigniew Filus dźwigał ciężką rolę starego Ekdala. Udźwignął. Solskiego, który tę postać kreował przed laty, więcej było na scenie, bliższy on był zjawy, bardziej intrygował i tym kazał widzowi zapominać o chłodzie, w jakiej żyła mu rola. Filus jest prostszy, po aktorsku mniej zamożny, ale wnosi bezcenną dla tego zdziecinniałego starca cechę: serce. Więcej niż Ekdalowi Solskiego współczuliśmy Ekdalowi z obecnej "Dzikiej kaczki", co nie obojętne dla tej roli.
Bolesław Loedt, jako stary Werle, oraz wszyscy wykonawcy innych drobnych ról sumiennie przyczyniają się do sukcesu artystycznego, jaki w Krakowie odniosła sztuka Ibsena.