Bez umiaru
"Miarkę za miarkę" - dramat o nie do końca zidentyfikowanej tożsamości, z tragicznym początkiem i komediowym finałem - grać należy koniecznie wtedy, gdy świat traci umiar. Konkretnie wtedy, gdy traci umiarkowanie w sprawach seksualnych i "samowola staje się niewolą". Zdawać by się mogło, że dziś, kiedy cały świat poruszony jest erotycznymi wybrykami prezydenta Clintona (cokolwiek o nich myślimy), "Miarka..." jest tekstem wymarzonym.
Tadeusz Bradecki przeniósł akcję dramatu w czasie. Ze średniowiecznego Wiednia do Wiednia operetkowego, gdzieś z początku naszego stulecia. Aktorzy w kolorowych strojach, mających odzwierciedlać chyba swobodę i rozpasanie miasta (skądinąd pasujących bardziej do Brechtowskiej "Opery za trzy grosze"), wyśpiewują arietki z operetek Kalmana, Lehara i Straussa. Ów głupi i beztroski świat operetki ma być skontrastowany z surowym i jakoś po austriacku nieprzyjemnym namiestnikiem książęcym, niejakim Angelo (Szymon Kuśmider), odzianym w ciemne spodnie i kubrak, krojem przypominający ogólnoaustriacki styl tyrolski. Angelo reprezentuje prawo i całą jego bezwzględną surowość, prawo, które nie uznaje żadnych wyjątków. Zamysł reżysera jawi się jasno i precyzyjnie: w świecie opętanym niewinną operetką w sposób z pozoru niewinny zanikają normy obyczajowe, zanika wierność prawu, które rygorystycznie (i pod karą śmierci) zabraniało cudzołóstwa. Dlatego rozbawiony świat trzeba zderzyć z ponurym światem prawa i zobaczyć, co z tego wyniknie, kto komu da radę, czyja miarka za czyją miarkę. Od razu rodzi się pytanie, czy ład uda się przywrócić. Wszak operetkowy nieład jest wszechobecny i tak naprawdę nikomu i niczemu nie zagraża. Ma swój wdzięk i szelmowski urok. Namiestnik Angelo ze swoimi surowymi prawami jest postacią nie z tej bajki czy - jakbyśmy powiedzieli dziś - "nieżyciowym gościem". Eksperyment księcia Vincentio, który decyduje się wyjechać, by twardy namiestnik mógł przywrócić porządek, w spektaklu Bradeckiego nie jest więc do końca zrozumiały. Czy chodzi o to, żeby przywrócić prawo za wszelką cenę? Wszak u Bradeckiego Vincentio sam już nie wierzy w zasadność zakazu cudzołóstwa. Dlatego w gruncie rzeczy wszyscy powinni cieszyć się z klęski Angelo, który nie zapanował nad swymi zmysłami na widok pięknej i niewinnej Isabelli i spokojnie przyglądać się, jak na naszych oczach ziści się zasada, że kto mieczem walczy, od miecza ginie.
Pomysł reżysera okazuje się więc obosieczny. Z jednej strony uatrakcyjnia Szekspirowski dramat, a z drugiej go unicestwia, zwłaszcza że nie został konsekwentnie przeprowadzony. Angelo od początku odebrano jakąkolwiek rację, od razu widać, że jest niesympatyczny i zły, ponury jak inkwizytor. Takie poprowadzenie postaci byłoby zasadne, gdyby reżyser chciał pokazać to, o czym w swoich sztukach pisywał Thomas Bernhardt, czyli ohydę dwulicowej Austrii. Ale przecież nie o to chyba szło, choć byłby to pomysł ciekawy, mogący wywrócić całą nieszczerą gębę austriackiej operetki. Ale u Bradeckiego to operetka właśnie jest zwycięskim żywiołem, swoistą Arkadią, od której wara nieżyciowym urzędnikom. Operetce przypisana jest rozwiązłość, flirty i romanse. Cały dramat traci więc swoje uzasadnienie, bo reżyser popełnił zasadniczy błąd: rozgrzeszył wszystkich z góry, spoglądając na konflikt z dzisiejszej perspektywy. A jeśli tak zrobił, to rzeczywiście: czy utrata dziewictwa może być jeszcze jakimkolwiek dramatem? Z pewnością już nie.
Bradecki sercem jest po stronie operetki. Tak samo operetkę popiera książę Vincentio, który powraca do Wiednia na wielkim białym słoniu (brawurowo manipulowanym przez czterech bodajże mężczyzn) w stroju wspaniałego maharadży. Nic nie jest serio, a jeśli tak, to gdzieś wyparowuje cała podwójność grozy i śmieszności, którą podszyta jest ta nieoczywista komedia.
Na skutek takich zabiegów interpretacyjnych, "Miarka za miarkę" stała się przede wszystkim dramatem o wierności sobie. Wierną sobie musi pozostać Isabella, wiernym sobie przestanie być Angelo, pojęcia wierności sobie nie pozna Claudio - brat Isabelli, która w zamian za jego życie miała poświęcić swoją cnotę, sprawca całego zamieszania, ojciec nieślubnego dziecka. Tak przynajmniej odczytuję to, co pozostało z dramatu Szekspira. Zresztą trzeba wykazać sporo dobrych chęci, żeby tak to przedstawienie odczytać. Reżyser zatracił się tu bowiem w pogoni za teatralnym efektem. Stosuje chwyty rodem z rozedrganej komedii dell'arte, mieszając je z nastrojami znanymi ze sztuk Brechta. Ale nic nie wytłumaczy na przykład błędu obsadowego, polegającego na powierzeniu roli starej zakonnicy Marii Zającównie-Radwan. Ta aktorka, obdarzona naturalną vis comica, naprawdę słabo nadaje się do reprezentowania porządku cnoty i moralności. Za jej przyczyną również świat klasztorny, w który wkracza Isabella, staje się erotycznie podejrzany. I nic nie pomogą wzniosłe śpiewy mniszek ani wielki (kilkunastometrowy) koronkami obrębiony, ni to obrus, ni to żagiel, ni to monstrancja, zbrukany zresztą czerwonym winem.
W ogóle z aktorami w tym spektaklu jest kłopot. Sprawiają wrażenie, jakby nie wiedzieli co grać, i dlatego grają źle i często fałszują śpiewając. Honoru domu broni Krzysztof Globisz w roli księcia Vincentio i Beata Fudalej w roli Mariany (zaręczonej i porzuconej przez Angela). Tylko ta dwójka potrafi złamać swoją rolę i rozdzielić między świat tragiczny i komiczny. Pozostali albo źle grają obrzydłą farsę, albo nic nie grają. Niewinna jest Ewa Kaim w roli Isabelli, pokornie wypełniająca schemat świętej-naiwnej. Samokrytyczny okazał się też Jerzy Bińczycki, który już w pierwszym wejściu na scenę skomentował chyba własne dyrektorskie położenie mówiąc słowami Stradfordczyka: "Wprawdzie dano mi władzę, ale jaki jest jej zakres i natura, nie powiedziano mi".
Ostatnim gwoździem do trumny jest scenografia. Urszula Kenar zaproponowała wiśniowe plusze i lustra, rodem z kabaretu lub rewii, które nachalnie opanowały całą scenę. Z takiej decyzji scenograficznej nie można się wycofać, wyciemniając części sceny. Od początku do końca jesteśmy w świecie operetki i doprawdy trudno pojąć, w imię czego mielibyśmy go opuszczać. Nie pomoże w niczym dramatyczny song skomponowany przez Stanisława Radwana do Listu św. Pawła do Rzymian ani wypełniająca cały horyzont kopia Śpiącej Wenus Giorgione. Operetka połknie wszystko i, poza kiepskim aktorstwem, nie ma w tym nic złego. Tylko po co było mieszać do tego wszystkiego Szekspira?