Artykuły

Ile żyć ma Krzysztof Mieszkowski?

Nad Odrą 456 odcinek serialu "Czy Krzysztof Mieszkowski zostanie w Teatrze Polskim" - pisze w kolejnym felietonie Witold Mrozek.

Bardziej nawet niż telenowelę, sprawa przypomina mi legendarną kreskówkę "South Park". W pierwszych - a więc najbardziej klasycznych - sezonach tego klasyka amerykańskiej satyry, występował niejaki Kenny.

Kenny - biedny chłopiec w śmiesznym kapturze - ginął co odcinek w najbardziej spektakularno-niemożliwych okolicznościach. Jego koledzy coraz bardziej rytualnie i rutynowo wykrzykiwali przerażone "Oh my God, they killed Kenny!", na co ze słabnącym oburzeniem padało zawsze "Bastards!". Od jakiegoś momentu, dzięki jakiejś tajemniczej, przekraczającej ramy odcinka metawiedzy, chłopcy doskonale wiedzieli, że za tydzień Kenny znów wróci na ekran, jak w grze komputerowej. I znów polegnie. I znów, i jeszcze raz. Odwoływany od lat Mieszkowski co chwilę powraca, z czego oczywiście możemy sobie pożartować. Ale los jednego z najlepszych w Polsce zespołów aktorskich i świetnego repertuaru jest sprawą poważną.

Sprawa dyrekcji Polskiego to już nie tylko konflikt Mieszkowski kontra władza lokalna i państwowa, nie tylko wojna podjazdowa między ministrem a urzędem marszałkowskim, ale też starcie między różnymi frakcjami dolnośląskiego samorządu. W naodrzańskiej stolicy, doświadczonej ciężko przez historię nie tylko Bogdanem Zdrojewskim, ale i Grzegorzem Schetyną oraz jego kolegą z roku Pawłem Kukizem - samorządowcy sami nie wiedzą dziś do końca, w jakim danego dnia są ugrupowaniu. Trudno więc, by wiedzieli, czego chcą od prowadzonego przez siebie przypadkiem jednego z najlepszych teatrów w Polsce.

Jeszcze niedawno marszałek szedł z Mieszkowskim na ostro. Kryteria ogłoszonego już konkursu przygotowano tak, by dyrektor nie mógł w nim wystartować. Teraz jeden z urzędników przyznał - bez podawania nazwiska - że samorząd "widziałby Mieszkowskiego na stanowisku dyrektora artystycznego" przy jednoczesnym wyborze nowego dyrektora naczelnego. W takim razie konkurs na dyrektora naczelnego stałby się więc konkursem na menadżera, oberksięgowego czy może "kuratora" - tyle, że w sensie bardziej nadzorczo-opiekuńczym niż artystycznym. Byłby to wybór kogoś, kto będzie nie tylko Cerberem pilnującym teatralnej kasy przed znanym z szerokiego gestu Mieszkowskim, ale i buforem między dyrektorem artystycznym a samorządowcami, narażając się na razy z obu stron. Śmiałków, którzy złożą aplikację, czeka więc duże wyzwanie.

Rzecz w tym, że zgodnie ze statutem współprowadzonego przez resort kultury teatru, na wybór dyrektora artystycznego musiałby zgodzić się sam minister Gliński. Który za Mieszkowskim, mówiąc delikatnie, raczej nie przepada. A czy Gliński będzie chciał wznieść się ponad osobistą niechęć - nie założyłbym się nawet o piwo.

Marszałek wciąż ma jednak przewagę. W końcu - jak pamiętamy z pilnej lektury ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej - komisja jedynie sugeruje władzom kandydata. Jeśli koniukcja sfer na urzędniczym firmamencie odpowiednio się ułoży, może np. wycofać się z konkursu albo nie uznać jego rozstrzygnięcia, a Mieszkowskiemu przedłużyć kontrakt.

Nie można więc wykluczyć, że to nie listy od Agnieszki Holland, nie płomienne przemowy w sejmie i wyliczanie nazwisk artystów z mównicy, a sam wicepremier Gliński zapewni Mieszkowskiemu zachowanie status quo. Z typową dla zajadłych rycerzy dobrej zmiany skutecznością. "Jam częścią tej siły, co zła pragnąc, dobro czyni" - mógłby mówić minister w nowej aluzyjnej inscenizacji "Fausta". Gdyby rzecz jasna Goethego adaptowała dramaturżka Polskiego, Marzena Sadocha.

Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że z Krzysztofem Mieszkowskim spotkamy się w następnym odcinku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji