Artykuły

Jerzy Schejbal: Muszę się rozliczyć

- Literatura Rezy, jej pisanie dla teatru, to dla aktorów najpiękniejsza przygoda. Stopień skomplikowania psychologicznego tej materii literackiej jest fascynujący i niejednoznaczny - mówi aktor Jerzy Schejbal o spektaklu "Życie: trzy wersje" w rozmowie z Kamilą Łapicką w tygodniku wSieci.

Wywiad z Jerzym Schejbalem inauguruje cykl "Męskie rozmowy", w którym Kamila Łapicka będzie się spotykać z ciekawymi postaciami ze świata sztuki. Okazją do tej rozmowy jest premiera sztuki "Życie: trzy wersje" Yasminy Rezy [na zdjęciu], w której Jerzy Schejbal jest reżyserem i wykonawcą zarazem. I pewien ważny jubileusz.

Jak sądzisz, galaktyczne halo ciemnej materii jest sferyczne czy płaskie?

- Podobno płaskie, chociaż jest spór na ten temat i my próbujemy ten spór rozwikłać.

My, czyli kto?

- Zespół aktorski, który zgromadziłem, żeby rozszyfrować "Życie: trzy wersje". Są to: Olga Sawicka, Sławek Pacek, Martyna Trawczyńska, tegoroczna absolwentka Akademii Teatralnej, i ja.

To nie tylko kolejna premiera chętnie u nas wystawianej francuskiej autorki, lecz także twój okrągły jubileusz.

- Tak, rzeczywiście. Kończę w tym roku 70 lat i pomyślałem, że może czymś sobie uczczę to wydarzenie. Zbiegło się to z bardzo sympatyczną inicjatywą urzędu miejskiego w Nowym Sączu, mieście, w którym się urodziłem - urzędnicy postanowili wspomóc finansowo naszą inicjatywę. W związku z tym pierwsza premiera odbyła się w Warszawie 15 kwietnia, a w połowie października przedstawienie będzie grane w Nowym Sączu w ramach Jesiennego Festiwalu Teatralnego.

Warszawskie spektakle zostały pokazane w Promie Kultury, domu kultury na Saskiej Kępie. Co to jest dla ciebie za zjawisko - teatr w domu kultury?

- To dla wszystkich zainteresowanych stron znakomita inicjatywa. My, aktorzy, dostajemy nowe miejsce, w którym można zrobić profesjonalny spektakl, dla domu kultury to zaś rodzaj promocji, a dla widzów - tańsze bilety.

Spektakl opowiada o ciemnej materii w kosmosie i w człowieku. Oglądamy spotkanie dwóch małżeństw, które zamienia się w małą jatkę. Dlaczego taki materiał wybrałeś na swój jubileusz?

- Literatura Rezy, jej pisanie dla teatru, to dla aktorów najpiękniejsza przygoda. Stopień skomplikowania psychologicznego tej materii literackiej jest fascynujący i niejednoznaczny. W końcu nie bez powodu Polański się zabrał do "Boga mordu".

To także komedia.

- Tak, ale w gruncie rzeczy bardzo gorzka. To "komedia ludzka", że tak powiem, wychodząc od Czechowa. To, co nas śmieszy, wynika bardziej z kontekstu, bo widzimy samych siebie jak w lustrze. Dlatego czasami ten śmiech zamiera na ustach - w pierwszym odruchu coś nas bawi, potem przychodzi refleksja.

Zwłaszcza że sceniczni małżonkowie wbijają szpilki nie tylko przeciwnikom, lecz i sobie nawzajem.

- Tak, bo przecież najłatwiej zranić kogoś bliskiego. I czasami, powiedziałbym, robimy to najchętniej.

Gdyby zrobić małe zestawienie tytułów, które wyreżyserowałeś (m.in. "Miłość i gniew", "Się kochamy", "Mąż i żona"), można by zaryzykować tezę, że najbardziej cię zajmują stosunki międzyludzkie.

- Tak. To wynika też z doświadczeń, które mam jako pedagog. Jestem wtedy najbardziej zanurzony w te tzw. stosunki międzyludzkie, bo pracuję na żywym organizmie, z młodymi ludźmi, wobec których mam zwielokrotnione poczucie odpowiedzialności. Nie mogę im zrobić krzywdy, nie mogę ich wyprowadzić na manowce, a z drugiej strony fascynujące jest odkrywanie ich osobowości.

Jesteś profesorem od ponad 30 lat. Najpierw we Wrocławiu, teraz w Warszawie. Wstajesz rano i zawsze masz ochotę iść do szkoły?

- Nie (śmiech). Bywają momenty, w których mam tego serdecznie dosyć. Być może dlatego, że studenci są tak różnorodni, zawsze są jakąś tajemnicą. Bywają roczniki bardzo utalentowane, ale bywają też takie, w których trzeba się przebijać przez beton braku wyobraźni i wrażliwości. Ta wieczna huśtawka emocjonalna jest inspirująca, nie ma w tej pracy niczego powtarzalnego. System w Akademii Teatralnej jest taki, że co semestr pracujemy z nowymi studentami. Już się do nich przywiązałem, już ich polubiłem i nagle koniec. Kończy się jakaś przygoda, jakaś miłość, jednak zaczyna się nowa. I znowu pytanie: jacy oni będą? Oni także nie wiedzą, kim ja jestem, chociaż pewnie jakieś plotki krążą.

Jakie plotki krążą o tobie?

- Wiem, jakie były plotki po Wrocławiu, strasznie się mnie studenci bali. Byłem zaszokowany tą informacją.

Chodziło o wymagania, dyscyplinę?

- Nie wiem. Coś we mnie widocznie takiego było lub jest w dalszym ciągu, że oni czuli respekt, ale też się przy okazji bali.

Może łatwo się unosisz, zapałasz?

- Nie, w ogóle. Ani na nich nie krzyczę, ani się nie denerwuję. Było kiedyś tak, że jak się nie przygotowali, to mówiłem "do widzenia" i wychodziłem z zajęć.

Profesor anioł.

- Faktycznie nie oddawałem im tych zajęć (trzeba było się przygotować!). Zawsze na początku im mówiłem: sami sobie wybraliście ten los, bierzcie za niego odpowiedzialność. Jesteście dorośli, podpisaliście cyrograf. Ja tu nie jestem po to, żeby was lubić czy nie lubić, tylko po to, by was uczyć. Jeśli będziecie lojalni wobec mnie, ja będę lojalny wobec was. Jeżeli będziemy szanowali tę umowę nawzajem, będzie fantastycznie. Nie, to trudno. To wasz wybór. Ja wam z góry gwarantuję, że nie będę nikogo wyróżniał, wszystkich będę traktował jednakowo. I tak zawsze było. Łącznie z tym, że uczyłem własną córkę, która nie miała żadnej taryfy ulgowej.

Profesor = autorytet. Czy kiedy wiesz, że twoi studenci są na widowni, starasz się bardziej?

- Powiem ci rzecz dosyć brutalną: nie wiem, czy oni w ogóle bywają na widowni. Rzadko chodzą do teatru.

To dla mnie zaskoczenie.

- Ja zresztą ich namawiam, co jakiś czas przepytuję ich, co widzieli. I wtedy jest cieniutko. Rzadko też chodzą do kina, a powinni. Już nie mówię o wystawach, muzeach. Ja rozumiem, że jest natłok zajęć, że poza wszystkim mają tyle lat, ile mają, i muszą też skorzystać z przywilejów swojego wieku, napić się piwa i poszaleć. Oczywiście kiedy są grane tzw. hity teatralne, wszyscy idą, ale żeby zobaczyć coś jeszcze, co się na boku dzieje, żeby sprawdzić swój własny gust teatralny - tu jest kłopot. Korzystają wtedy z doświadczenia pedagogów.

Z twojego na pewno mogą skorzystać, spotykamy się na różnych widowniach często.

- Tak, rzeczywiście staram się być na bieżąco.

A propos mody. Wiem, że widziałeś spektakl, na który bilety na Warszawskie Spotkania Teatralne rozeszły się w dwa dni. Mowa o "Śmierci i dziewczynie" z wrocławskiego Teatru Polskiego. Czy seks i nagość to był dla ciebie jakiś rodzaj szoku?

- Nie, nie było żadnego szoku. Nagość na scenie już obejrzeliśmy tyle razy, że patrzymy na nią prawie jak na zużyty kostium. A tych kilka śmiesznych figur, które postaci wykonują - jest nam to obojętne, ponieważ nie niosą z sobą żadnej emocji. Podręcznikowy przykład, zresztą Wisłocka lepiej o tym pisała. Reakcja widowni to potwierdza. Gdy pierwsza z tych sekwencji się kończy, widownia parska śmiechem. Nie wiem, czy taki miał być efekt. To nie działa. Jeżeli miałoby działać - i to jest paradoks teatru - to muszą to robić aktorzy. Nawet jeżeli efekt miałby być taki, że to czysta mechanika, bez emocji, to też trzeba zagrać. Bo teatr jest zbudowany na emocjach. Jeżeli nie ma emocji, widz tego zupełnie nie kupuje, nie wie, po co to jest. Przecież tam jest druga sekwencja, kiedy cały zespół aktorski jest nago, i to rzeczywiście robi wrażenie. To piękny obraz, ale niestety reżyserka przedobrzyła, bo przedłużyła go w nieskończoność. Umiejętność samoograniczania się jest wśród młodych reżyserek słabo przetrenowana. Nie sądzę również, by skandal podnosił wartość tego przedstawienia.

Ukończyłeś krakowską PWST w 1968 r. Jak sobie wyobrażałeś swoją przyszłość w zawodzie?

- Wtedy tylko teatr był dla nas miejscem spełnienia. Nie było jeszcze telewizji, żadnych seriali. Filmy co prawda się kręciło, ale raczej w Łodzi, we Wrocławiu albo w Warszawie. Gdy Janek Nowicki jechał do filmu, to wielkie halo szło po Krakowie. Kiedy ja kończyłem tę szkołę, w głowie miałem tylko jedno: znaleźć się w dobrym teatrze.

Czyli gdzie?

- Chciałem zostać w Krakowie, ale myślałem też o Gdańsku albo o Wrocławiu, do którego trafiłem po wielu latach.

Jednak najpierw były Nowa Huta i Lublin.

- Tak, do Lublina zaprosił mnie Kazimierz Braun, fantastyczny specjalista od Norwida. Dwa lata, które tam spędziłem, były bardzo fajnym okresem. Przyjeżdżał do nas Tadeusz Różewicz, graliśmy sporo jego sztuk i mieliśmy mistrza na dotyk ręki.

Jakie masz wrażenia ze spotkania z Różewiczem?

- On był uroczy, skromny, miał strasznie dużo wdzięku. Taki Dyzio. Miał figliki w oczach. Ścichapęk. Nigdy nie było do końca wiadomo, co on myśli, ale kiedy już rzeczywiście się oswoił z jakąś grupą, bardzo się otwierał i można z nim było prowadzić cudowne rozmowy.

Z kim byłeś na roku w szkole teatralnej?

- Tworzyliśmy taką grupę: Krzysiek Jasiński, Wojtek Pszoniak, Olgierd Łukaszewicz, Jacek Polaczek - bardzo dobry aktor, który jest teraz w Szczecinie. Zaczynał z nami Leszek Długosz, nie skończył. Jacek Fedorowicz też z nami zaczynał, ale skończył rok niżej. Niestety byliśmy łobuzami, w związku z czym zdarzały nam się wypadki tego typu, że trzeba było powtórzyć rok.

Ale tobie się to nie zdarzyło?

- Mnie się nie zdarzyło, ale byliśmy o krok od tego, żeby nas - mnie, Wojtka Pszoniaka i Krzyśka Jasińskiego - wylali ze szkoły.

Zechcesz rozwinąć ten wątek?

- Zrobiliśmy imprezę, której nie zgłosiliśmy dziekanowi. To był spektakl kabaretowy, jednak nie za bardzo się do tego przyłożyliśmy i wybuchł skandal.

To był spektakl dla kolegów czy dla publiczności?

- Dla publiczności! Pojechaliśmy zarobić jakieś pieniądze. Po występie korespondent "Gazety Krakowskiej" nas tak strasznie obsmarował, że kiedy się to ukazało, groziła nam relegacja, bośmy skompromitowali dobre imię szkoły. Co się działo! Na szczęście w końcu jakoś nam darowano, ale mieliśmy zakaz występowania. Byliśmy wtedy zresztą w dobrym towarzystwie, bo grała tam też znana krakowska orkiestra Jazz Band Bali. Pojechaliśmy, zachałturzyliśmy strasznie...

To było w Krakowie?

- Pod Krakowem. Nie będę wymieniał nazwy.

Wymień, tyle lat już minęło.

- Pojechaliśmy do Bochni.

Gdzie mieszkałeś po przeprowadzce z Nowego Sącza!

- Tak.

Twoi rodzice byli na widowni?

- Nie. Ale nie zapomnę, że nie mieliśmy do końca repertuaru i zaczęliśmy inscenizować ogólnie znane dowcipy, co było koszmarem. W każdym razie to była nasza grupa. Była w niej jeszcze Marysia Stokowska, która jest świetną aktorką w Katowicach. Spotykaliśmy się nawet przez wiele lat po studiach. Mieliśmy taką więź.

Wróćmy na koniec do twojej premiery. Niedawno na pytanie, czy trudniej jest być aktorem, czy reżyserem, odpowiedziałeś, że w tobie te dusze artystyczne się kłócą. Musisz być teraz, w czasie prób do "Życia...", w środku permanentnego sporu!

- Tak, jestem, bo w momencie, w którym decyduję za innych jako reżyser, jestem przygotowany i mam opracowany egzemplarz, jest OK. W momencie, kiedy muszę reżyserować samego siebie, zaczyna się problem.

Ktoś weryfikuje to, co robisz? Prosisz kogoś o pomoc?

- Nie, dlatego że nie chcę nikogo wprowadzać w kłopotliwą sytuację. Wiem, że muszę sam się rozliczyć z sobą. Nie mogę narzucić dynamiki swojej roli nikomu, kto jest na scenie. Nie mogę wywołać wrażenia, że robię dla siebie przedstawienie. Mam poczucie, że to się tutaj nie zdarzyło i nie zdarzy.

Jesteś wobec samego siebie bardzo wymagający.

- To prawda, ale jeżeli wymagam od innych, od siebie muszę jeszcze więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji