Artykuły

Kolejka po sztukę

LEŻY przede mną, zamieszczona w "Polityce" (11) recenzja pióra młodego gdańskiego naukowca Zbigniewa Majchrowskiego, z przed­stawienia "Kolędy-nocki" Ernesta Brylla wystawionej w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Ukazała się ona pod dwuznacznym tytułem, który jest jednocześnie cytatem zaczerp­niętym ze sztuki: "Za czym kolejka ta stoi?". Gdyby ktoś, kto nie był na spektaklu, oparł swą wiedzę jedynie o wypowiedź autora, doszedłby nie­wątpliwie do wniosku, że całe to przedstawienie zrobiła grupa indolentów, którzy w ogóle nie bardzo wiedzą, co to jest teatr i jak się w nim pracuje. Dostało się absolutnie wszystkim - Bryllowi, aktorom, dy­rekcji, publiczności...

Dobra jest krytyka ostra i bezpar­donowa, ale nie może być przy tym aprioryczna i pseudonaukowa. A właśnie z taką mamy do czynienia w tym wypadku.

Już w drugim akapicie autor za­pewnia nas, że przedstawienie jest kiczem (słowo "kicz" napisano du­żymi literami, a jakże!), po czym za­czyna tropić "błędy" inscenizacji, dointerpretowując lub omijając po­szczególne sceny, tak jak mu wy­godnie. Nic więc dziwnego, że całość uznaje Majchrowski jedynie jako "wart uwagi (...) fakt społeczny, któ­ry daje wgląd zarówno w mental­ność artysty w warunkach "odno­wy", jak i w stan emocjonalny po­ruszonego społeczeństwa."

Lecz gdy na widowni gasną świa­tła, a na scenie rozpoczyna się frag­mentaryczny, poszarpany dialog ro­botników, cała rzeczywistość nabiera innych, nasyconych teraźniejszością znaczeń. Szybko zostają one uzupeł­nione (a nie jak dopatrywał się Z. Majchrowski "zamienione") tak moc­no zakodowanym w tradycji pol­skiej planem mistyczno-symbolicznym. Reminiscencje z "Nocy listopa­dowej" Wajdy stają się krótką, lecz jakże gorzką polemiką z pojęciami mesjanizmu narodowego. Archanioł wznoszący się na środku sceny (któ­ry w wyobraźni autora recenzji kojarzył się z "Sex Polonią"!) wręcza kolędnikom jakże polski, lecz jednocześnie jakże wieloznaczny symbol - gwiazdę betlejemską (według Z. Majchrowskiego "Gwiazda zasiada w MKZ"!). Spektakl nabiera oszołamia­jącego tempa. Na scenę wprowadzo­ny zostaje tłum groźny swym smut­kiem, bezradnością i nijakością. Ów mały realizm podszyty piętnem nieudacznictwa polskiego dąży konsek­wentnie do kulminanty scenicznej - poruszający się na planie koła tłum bierze na ramiona drzwi, na których spoczywa ciało młodego człowieka. Muzyka narasta do potęż­nego forte. Nikt na widowni nie ma wątpliwości, o czym mówią aktorzy. Ilu ludzi podpisałoby się pod słowa­mi Z. Majchrowskiego, który w tym; momencie pisze: "poczynając od te­go epizodu, aż do końca widowisko budzi... wewnętrzny sprzeciw. Nie potrafię znaleźć zrozumienia dla epatowania publiczności ogrywaniem grudniowej tragedii." Ja też nie ro­zumiem, kto odważyłby się epatować społeczeństwo, gdy napięcie w naro­dzie osiąga swoje apogeum, a zda­rzenia sprzed dziesięciu lat kładą się niebezpiecznym cieniem na dniu dzisiejszym.

W czasie antraktu ciężkie milczenie zawisa brzemieniem nad publicznością. Ale oto znów gasną światła i ze sceny wionie innym klimatem w gorzkiej, alegoryczno-mistycznej symbolice mikrokosmos sceniczny rozrasta się do makrokosmicznych rozmiarów. Z szumem feretronów i sztandarów spada na nas świat świętych polskich, credo stereoty­pów, wśród których ludzie próbują wzlecieć ku doskonałości, ku lepszym dniom i bardziej szczęśliwym chwilom. Lecz to co wieje ze sztandarów nie potrafi unieść człowieka. Dlatego lot kończy się upadkiem. Mając jedno skrzydło trudno wzlecieć nawet w cieniu wielkich dni historii. Światło się zapala i ...publiczność bynajmniej nie klaszcze "do obrzęku dłoni", jak zapewnia pan Majchrowski. Ludzie są poruszeni, wiedzą, że wobec tego co tu ujrzeli powtarzać na­iwny, skompromitowany gest byłoby nietaktem. Część druga widowiska staje się artystyczną polemiką z na­szym myśleniem o nas samych. Gdy na Polaka zza stołu wigilijnego, na Polaka próbującego swych nieuda­nych wzlotów, na Polaka marzącego i celebrującego chocholi taniec, spo­glądają twarze pogrzebanych w la­sach ludzi, kto ośmieli się mówić o "szantażu emocjonalnym"? A swoją drogą dziwi, że Z. Majchrowski w owej projekcji scenograficznej, gdy na widownię patrzą spośród drzew du­że, niespokojne oczy, doszukał się jedynie reminiscencji oświęcimskich. Trzeba doprawdy niewiele wiedzieć o finale tragedii grudniowej, aby tak dogmatycznie zinterpretować ten epizod.

"Każdemu wzniosłemu momento­wi w historii - pisze Majchrowski - nieuchronnie towarzyszy zalew grafomanii i artystycznej tandety, kupczenie relikwiami i jarmarczna wyprzedaż imitacji, z czego badacze kultury mają potem uciechę". Z. Majchrowski, jako badacz kultury, ma więc uciechę z tego spektaklu olbrzymią. Bo to nie dość, że myśl jest bzdurna, to jeszcze, jak sam za­uważa, wkradł się pechowy rym "boli - w niewoli", który faktycznie analizy filologicznej nie wytrzymuje. W dodatku wszystko przedstawione jest na scenie, która do niedawna była jeszcze "jawnie operetkowa" (dlaczego po zwrocie "jawnie operet­kowa" autor postawił wykrzyknik trudno dociec). Przy okazji recenzent usytuował swoją pozycję intelektual­ną w jednej płaszczyźnie z doskona­łymi krytykami - Barańczakiem i Błońskim, dając sobie tym samym prawo do swobodnego korzystania z ich dorobku analitycznego. Osobiście żałuję tylko, że po zdaniu zamyka­jącym pierwszy akapit: "Od czasu demistyfikacyjnej krytyki Stanisła­wa Barańczaka, autor "Rzeczy listopadowej" uchodzi w środowisku hie­rarchii za pisarza, o którym tak łat­wo źle pisać, że po prostu już nie warto", Majchrowski próbował je­szcze cokolwiek napisać.

Za czym więc kolejka ta stoi do kasy biletowej? Z. Majchrowski próbuje udowodnić, że każdego wie­czoru paręset osób na widowni usiłu­je w dość tani sposób przeżyć katharsis. Oczywiście, nie omieszka na­tychmiast dodać, że: "Niestety, w przedstawieniu brak jednostkowo pojętego losu, brak tragicznego bo­hatera, z którym widz mógłby się utożsamiać, by w ogóle można było mówić o katharsis". Smutne to zja­wisko, gdy zaczytany cytat, absolut­nie nieadekwatny! do analizowanego zjawiska, krytyk próbuje dopasować do apriorycznie przyjętych założeń. Bo czy można wierzyć, że publicz­ność, która tu i teraz ogląda ujęte w artystyczną formę wydarzenia, w których uczestniczyła dziesięć lat te­mu, faktycznie się z przedstawionymi postaciami nie utożsamia? Czy na­ród, jako całości nie może stać się bohaterem tragicznym? I czy wre­szcie formuły filozoficzno-etyczne ukute dla analiz dzieł literackich sprzed lat stu można na siłę dopa­sowywać do zjawisk artystycznych usiłujących z dnia na dzień określić sytuację etyczną, narodu? Więc nie po katharsis kolejka ta stoi, nie po naiwne opium dla ducha. Byłoby to zbyt proste.

Gdy "Kolęda-nocka" wchodziła na scenę, naród sprężony wewnętrznym ciśnieniem niedosytu informacji, nie­ufności i półprawd, które mu sprze­dawano na co dzień, poszukiwał cze­goś wzniosłego - tego, co sztuka ma obowiązek mu dać. I autorzy "Kolędy-nocki" wyszli temu zapotrzebo­wania naprzeciw. Na ile spełnili oczekiwania społeczeństwa, o tym wypowiedzieć może się jedynie pub­liczność. Bo dla niej, a nie dla kil­kudziesięciu krytyków zrobiono to przedstawienie. I ona, a nie pióra "autorytetów" zadecydują o wartości tego spektaklu. Dzieło artystyczne bowiem dookreśla się poprzez trwa­nie w świadomości szerokich kręgów swoich odbiorców, a nie przez przymilanie się krytykom. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że wartość sztuki można mierzyć jedynie ilością spektakli i frekwencją publiczności, tak jak nie można jej mierzyć róż­nicą przychylnych lub krytycznych głosów. Nie można jednak bagateli­zować takich faktów, jak moment prezentacji dzieła oraz atmosfera, w jakiej przekaz artystyczny dociera do odbiorców. A przecież, o czym zdaje się zapominać recenzent, "Kolęda-nocka" była pierwszą większą próbą ujawnienia stosunku sceny polskiej do zachodzących wydarzeń. To ona pierwsza mówiła o nas anno 1980 i to nie przez podtekst, wielo­znaczną aluzję czy naiwne niedopo­wiedzenie - ale wprost. Mówiła o tym, co bolało społeczeństwo, poru­szała problem wstydliwie ukrywany w naszym narodowym obrachunku. Bo "Kolęda-nocka" w płaszczyźnie percepcyjnej to również wielkie oskarżenie polskiej sztuki o wielolet­nie poddawanie się presji aparatu administracyjnego, który zmusił ją do milczenia i unikania motywów, które ukształtowały nasze narodowe my­ślenie na okres przynajmniej dzie­sięciu lat.

I jeszcze dwie krótkie uwagi na zakończenie. Pierwsza - gdy histo­ria choć na krótką chwilę zamienia się w świadomości społecznej w na­bożeństwo, czy krytyk ma moralne prawo przykładać do jej artystycz­nych przejawów spetryfikowaną sztampę analityczną?

I druga - dzieje kultury uczą, że napięcia rodzące się w momencie, gdy sztuka "na gorąco" relacjonuje czy afirmuje dzień dzisiejszy, unie­możliwiają natychmiastowe jej war­tościowanie. To, co jeszcze przed chwilą było kiczem, po paru latach urasta do symbolu myśli artystycz­nej i odwrotnie. Wydaje się, że ma­jąc świadomość tego faktu (a od ko­go wymagać tej świadomości, jak nie od krytyka) należy bardzo ostrożnie postępować z sądami i opiniami, gdyż dogmatyzm i ortodoksyjność stają się często bronią obosieczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji