Artykuły

"Śmierć i dziewczyna" na lodzie

"Śmierć i dziewczyna" Elfriede Jelinek w reż. Eweliny Marciniak z Teatru Polskiego we Wrocławiu na na XXXVI Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl.

W tle jednej ze scen spektaklu Eweliny Marciniak "Śmierć i dziewczyna" (na zdjęciu) w/g Elfriede Jelinek rozbrzmiewa fragment relacji z finału solistek jazdy figurowej na lodzie podczas Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer w 1994 roku. Komentator relacjonuje występ młodziutkiej ukraińskiej łyżwiarki, Oksany Baiul. Jej mistrzowski popis - Baiul zdobyła wówczas złoto - zakończył się dramatycznym akcentem: tuż po zejściu z tafli dziewczynka załamała się i doznała ataku histerii. Na filmie w internecie można zobaczyć jak Baiul, w oczekiwaniu na ogłoszenie wyników, szlocha spazmatycznie w ramionach trenerki Galiny Zmievskiey, która uspokaja ją, powtarzając w kółko: "trzeba wytrzymać, wytrzymać, trzeba wytrzymać do końca".

To, co się wydarzyło na tafli w Lillehammer jest niezwykle poruszające i daje rzadką w dzisiejszym medialnym świecie możliwość spojrzenia za kulisy wielkiego sportowego sukcesu. Baiul sięgnęła wprawdzie olimpijskiego szczytu, ale zapłaciła za to niezwykle wysoką cenę. Tylko ona, jej trenerka i jeden Bóg wiedzą, ile bólu, wyrzeczeń i cierpienia kosztowało ją już samo uprawianie sportu. Złoty medal nie jest przecież oczywisty. Baiul się udało, ale tysiącom sportsmenek - równie ciężko pracującym po kilkanaście godzin każdego dnia - już nie.

W spektaklu Marciniak motyw łyżwiarstwa figurowego zmienia swoje znaczenie w zależności od punktu widzenia dwóch głównych bohaterek. Dla Matki (Ewa Skibińska) taniec na lodzie jest ulubionym sportem, gdyż w swojej strukturze rządzi się on tymi samymi prawami, co uprawiana przez jej Córkę (Małgorzata Gorol) - wyraźnie na matczyne życzenie - pianistyka. Rywalizacja w gronie instrumentalistów jest tak samo okrutna jak ta sportowa - w obu dziedzinach jeden nieudany występ może na zawsze zamknąć drzwi do wielkiej kariery. Bo w sporcie, tak jak w muzyce, "liczy się tylko pierwsza trójka", reszta nie istnieje. Oksana Baiul pod wodzą Galiny Zmievskiey osiągnęła w swojej karierze to, czego nie udało się osiągnąć Córce pod opieką Matki. Może dlatego Matka tak lubi oglądać sportowe zawody? Siedzi przed telewizorem i raz po raz "wygrywa" kolejne tytuły. Te tytuły, które nigdy nie staną się udziałem jej córki, bo jej córka - zamiast zostać wielką pianistką - skończyła na posadzie nauczycielki w konserwatorium. Matka nie ma złudzeń, już na początku spektaklu mówi: "moja córka taka jaka jest - taka mi odpowiada. Zwłaszcza, że więcej z niej nie będzie". Dla Córki łyżwiarstwo figurowe ma zgoła inne znaczenie. W jednej ze scen Córka/Nauczycielka przerywa lekcję muzyki i zwierza się Uczniowi: "chcę iść do domu, marzy mi się telewizor, jazda figurowa na lodzie". Biorąc pod uwagę, że po drodze Nauczycielka odwiedza peep-show, łyżwiarstwo figurowe wydaje się być dla niej metaforą skrywającą seks. Upewnia nas o tym zarówno zawoalowana propozycja Ucznia (Andrzej Kłak), odnosząca się do tańczących na lodzie par, jak i późniejsze piękne choreograficznie sceny seksu, w których Nauczycielka występuje w kostiumie łyżwiarki, a figury zamaskowanych aktorów budzą asocjacje zarówno z pornografią, jak i z akrobatycznymi popisami par tanecznych.

Mamy zatem łyżwiarstwo figurowe czyli sport, muzykę czyli sztukę oraz porno. W spektaklu Marciniak zestawione ze sobą, przenikające się, nierozłączne. Kluczem do zrozumienia spektaklu powinna zatem być odpowiedź na pytanie: co je - oprócz postaci głównej bohaterki - łączy? Odpowiedź wydaje się prosta - my, widzowie.

Informacja o włączeniu do spektaklu scen z udziałem prawdziwych aktorów porno oprócz medialno-politycznego skandalu, w którym apele o wolność słowa mieszały się ze świętoszkowatym oburzeniem, wywołała gigantyczne wprost zainteresowanie samym spektaklem - bilety na popremierowe pokazy zostały wyprzedane na pniu. Ta sytuacja mówi wiele o naszej - współczesnych widzów - mentalności. Okazuje się bowiem, że choć mamy XXI. wiek, a na wyciągnięcie ręki realne i wirtualne cielesne uciechy, to jeśli tylko nadarza się kolejna okazja doznania "grzesznej przyjemności", zawsze damy się skusić. I wciąż szukamy nowych, silniejszych podniet. Z tego powodu przekroczenie tabu, polegające na zderzeniu ze sobą sacrum sztuki teatru i profanum pornografii - było okazją, której my, żądni wrażeń widzowie, nie mogliśmy przepuścić. W tym punkcie prowokacja Marciniak spotyka się z treścią jej spektaklu. Bo to spektakl o nas, o bezdusznych rozpędzonych maszynach, które zaprogramowano na pozyskiwanie i doznawanie przyjemności. Już dawno zapomnieliśmy, że kiedyś byliśmy melomanami, kibicami sportowymi czy kochającymi i wiernymi partnerami. Jedyną wartością i sensem naszego życia stała się przyjemność. Artysta/sportowiec/aktor porno ma więc dziś tylko jedno zadanie - zadowalać widownię. Robić spektakle, grać koncerty, zdobywać medale, pieprzyć się koncertowo - z uśmiechem na ustach, wdzięcząc się do nas, widzów - bo to my jesteśmy dziś grupą trzymającą władzę - o czym świadczą sprzedane bilety, ilość streamów internetowych, lajków czy słupki telewizyjnej oglądalności. Jednakże rzeczywisty koszt tych igrzysk nas, widzów, nie obchodzi. Ich twórcy - artyści, aktorzy, sportowcy - nie interesują nas jako istoty ludzkie. Gdy zwyciężają - kochamy ich, gdy przegrywają - można z przyjemnością ich znienawidzić. Kogo dziś obchodzi ich cierpienie, wysiłek, godność i cena, jaką płacą za swoje sukcesy? A oni, żeby sprostać naszym rosnącym oczekiwaniom, pracują ciężej i ciężej, stając się ludzkimi zombi, bez serc, ducha i życia osobistego. Zaklęci w swoich znanych nazwiskach czekają na pocałunek życia, niczym Żaby z ostatniej sceny spektaklu Marciniak - tymczasem królewny jak nie było, tak nie ma. My, widzowie, obserwując na ekranach ich "wspaniałe" życie, podobnie jak Matka "wygrywamy" z nimi swoje wielkie szlemy, wyłączamy telewizor, idziemy spać , rano się budzimy, idziemy do pracy, wracamy i siadamy do telewizora, żeby znowu coś "wygrać". I tak w kółko Kto zatem obudzi nas? Czy znajdzie się jakaś królewna, co nie będzie się brzydziła pocałować tej żaby?

Choć idea spektaklu wydaje się spójna, głęboka i przemyślana, w moim przekonaniu zawiodła jej sceniczna realizacja. To, co większość krytyków wychwala jako niepowtarzalny, osobisty styl reżyserki, dla mnie jawi się na razie - podobne wrażenie miałem przy katowickiej "Morfinie" - jako chaos - barokowe nagromadzenie wątków i efektów, i chociaż każdy z nich ma swój głęboki sens, a reżyserce udaje się jakimś cudem nad wszystkim w miarę zapanować, to efekt jest mocno przeciętny. A mógłby być wybitny! Zastanówmy się, dlaczego tak się dzieje.

Po pierwsze - adaptacja. Pomijając już moralną dwuznaczność faktu zrobienia "Pianistki" wbrew jej autorce, użycie trzech jej dramatów w funkcji wewnętrznego komentarza i punktu odniesienia dla historii bohaterki powieści wydawało się pomysłem znakomitym. Niestety - utonęły one w postmodernistycznym śmietniku adaptacji. Teksty austriackiej noblistki z tomu "Śmierć i dziewczyna I-V. Dramaty księżniczek", oparte są na dwóch znanych baśniach - "Królewna Śnieżka", "Śpiąca królewna" oraz romantycznym dramacie "Rosamunde" Helminy von Chezy. Pierwsze dwa, nawiązujące do znanych, podobnych baśni sprawiają problem właściwego ich odczytania. W pewnym momencie nie wiadomo już, o jaki pocałunek chodzi, i z której bajki. Teoretycznie problem wygląda tak - Jelinek w dramatach używa baśni, potem Marciniak fragmentów tych dramatów w spektaklu, dodatkowo opartym na powieści Jelinek. Do tego jeszcze muzyka Schuberta i obrazy Rothki. Jak zauważyć wszystkie zależności między tymi dziełami, rozpoznać ich funkcję i zrozumieć, po co są reżyserce? Zestawienie i zagmatwanie tropów nie do odszyfrowania - przynajmniej nie w trakcie spektaklu. Wszystkie te "głosy" mówią naraz, każdy opowiada swoją historię i można poczuć się tak, jak przy oglądaniu strony internetowej - aż palce świerzbią, żeby kliknąć jednego czy drugiego linka i dowiedzieć się, o co pani Marciniak chodzi. Przy braku tej możliwości po dwudziestu minutach nie pozostaje nic innego, jak wewnętrznie wyemigrować z tego postmodernistycznego śmietnika. Do tego dochodzi jeszcze język spektaklu - zapętlony w kółko, pseudointelektualny zlepek wybranych z prozy Jelinek cytatów - niemający wiele wspólnego z chirurgicznie precyzyjną, chłodną i analityczną prozą austriackiej noblistki.

Po drugie - reżyseria. Każda płaszczyzna w teatrze zamienia się w pewien rodzaj przestrzeni - czy to przestrzeni tekstowej (Pianistka, inne teksty Jelinek), interdyscyplinarnej (powieść Jelinek, obrazy Rothki, muzyka Schuberta), scenograficznej (mieszkanie Nauczycielki, sala w Konserwatorium, muzeum z obrazami Rothki) czy wreszcie czasowej (Nauczycielka, jej młodsza wersja). Najciekawsze w teatrze są granice tych przestrzeni, ich obserwacja, eksploracja, eksploatacja. Współoddziaływanie na siebie owych płaszczyzn jest najczęstszym źródłem emocji i katharsis. Dla przykładu - Antygona - przestrzeń boska i ludzka, "Wesele" - realna i fantastyczna. W spektaklu Marciniak, choć tak wiele tych płaszczyzn się ze sobą styka, na prawie żadnej z ich granic nic się nie dzieje. Scenograficznie (zasłużone brawa dla Katarzyny Borkowskiej) - miejsca zmieniają swoją funkcję bez żadnych konsekwencji, aktorzy przechodzą z jednej płaszczyzny w drugą, w ogóle tych granic nie zauważają, wszystko dzieje się szybko, za szybko, żeby dać widzowi możliwość odbioru. Pomysł goni pomysł, kaskada metafor inną kaskadę metafor. Akcję spektaklu to wprawdzie posuwa do przodu, ale emocji - poza znużeniem - nie budzi. Weźmy wątek Nauczycielki i jej alter ego z młodości. Niezła Katarzyna Strączek gra Uczennicę farsowo, przez co unieważnia cały jej ból i cierpienie. Nauczycielka - sama będąc karykaturą - patrzy na swoją karykaturę sprzed lat i nic się nie dzieje. Mnie, widza, nic to nie obchodzi. Czasem jest zabawnie, najczęściej nudno, a mogłoby być poruszająco. Zresztą jest - gdy na scenie oglądamy pantomimiczne sceny, ułożone przez znakomitą Dominikę Knapik, która gra na aktorach jak na instrumentach, wydobywając z ich ciał prawdziwą muzykę. Szkoda, że sceny te swoim pięknem i głębią uwypuklają tylko miałkość pseudointelektualnego bełkotu adaptacji i barokowego chaosu reżyserskich pomysłów. Jestem przekonany, że Ewelina Marciniak ma coś do powiedzenia, jest na dobrej drodze do stworzenia swojego własnego, teatralnego języka, ale na razie sobie udowadnia, że dużo przeczytała, umie i może wszystko. Najwyższy czas, by zabrać się za praktykowanie twórczej ascezy i artystycznej pokory. W teatrze bowiem wciąż panuje stara zasada: "mniej znaczy więcej".

Aktorzy, poza Ewą Skibińską, średnio sobie radzą z kalejdoskopowym układem scen i powierzchowną psychologią ról. Skibińska - sceniczny kameleon - jedyna w tym zespole ma łatwość przechodzenia z roli w rolę, nie tracąc przy tym niejednoznaczności. Małgorzata Gorol, mówiąca znakomicie Jelinek u Miśkiewicza kilka miesięcy temu, wyraźnie jest tu zagubiona. Odniosłem wrażenie, że nie do końca wie, w kogo wciela się w aktualnej scenie - w Księżniczkę, Królewnę, Rosamundę, Nauczycielkę, Córkę czy Oksanę Baiul. A może jeszcze kogoś innego? Andrzej Kłak miał bardzo trudne zadanie - jego obecności na scenie jako Ucznia nie motywowało nic, poza postacią Waltera w powieści Jelinek. W spektaklu bierze się on znikąd, nie wnosi żadnej własnej historii. Aktor nie stworzył jakiejś zapamiętywalnej kreacji, może poza sceną seksu na lodzie. Na plan pierwszy (oprócz Skibińskiej) wybija się Michał Opaliński jako Nauczyciel. Reszta aktorów jest o tyle w porządku, co niewymienialna ani z imienia postaci ani z nazwiska. Byli też widzowie, których poruszył Paweł Smagała w roli Ojca/Krasnoludka, ja niestety nie należę do tego grona.

Do spektaklu Marciniak pasuje szekspirowski tytuł - "Wiele hałasu o nic". Spektakl ten miał wielki potencjał - trafna diagnoza, ważny temat, świetny i zdolny zespół. Nie miał szczęścia - polityczna afera, zagubiona po nagłym sukcesie reżyserka, za dużo chęci, za mało wewnętrznej dyscypliny. Po WST pewnie znowu zostanie odtrąbiony sukces, bo Marciniak, bo Teatr Polski z Wrocławia, bo temu spektaklowi wolno więcej, bo część moich kolegów będzie chwaliło wszystko, co zrobi reżyserka. Z punktu widzenia rozgłosu i polityki może to sukces, z punktu widzenia teatru - niekoniecznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji