Polityczny - więc jaki?
Podczas kaliskiej premiery "Szewców" Witkacego nie spuszczałem z oka całego o ile to możliwe - teatru: sceny i widowni. Przepyszne reakcje: śmiech i lęk przed śmiechem, napięcie w nadążaniu za tokiem akcji i zatrzymywanie się przy zdarzeniach spoza sceny i sztuki, zdarzeniach naszych, polskich, ludzkich. Zwaliły się na widzów skłębione w pozornie dziwacznych wykoszlawionych groteskowo kształtach doświadczenia półwiecza, o których opowiadał autor, co 30 lat temu odebrał sobie życie. A opowiadał także o sprawach sprzed paru tygodni.
Młody reżyser Maciej Prus podjął najbardziej ambitne zadanie autora, o którym pisze sam Witkacy w ,,Matce": "Uświadomić sobie to wszystko, aż do granic ostatecznych i nie sobie tylko, ale i innym też. Zadanie piekielnie trudne: uświadomić szerokie masy, że wolny, naturalny rozwój społeczny grozi upadkiem". Bowiem wprawdzie "ludzkość może być zbawiona przez pracę - tak odczytuje reżyser - lecz w związku z tym grozi jej niebezpieczeństwo "utraty duszy", zanik "uczuć metafizycznych".
Nie tylko chyba metafizycznych. Wspaniały świat kusi nowością, obietnicami sytości. I bezduszności.
Jest to spektakl polityczny nie tylko dlatego, że o polityce w nim mowa. I nie tylko dlatego, że koleje losu tej sztuki na naszych scenach wyznaczała polityka. Polityczny, gdyż każe nam uświadamiać sobie nasze zbiorowe losy, pragnienia, dążenia, instynkty nawet - aż do granic ostatecznych.
Poza owe granice ostateczne prowadził nas przewrotny jak zawsze Witkacy losem mistrza szewskiego Sajetana Tempe (wysoko i słusznie nagrodzona przez jury Kaliskich Spotkań Teatralnych rola Janusza Michałowskiego). Sajetan wprowadzi poprzez swoje zmartwychwstanie uczestników zabawy w świat perspektyw. Tam, jak mówi jeden z czeladników Mistrza "nudy nie będzie, bo idee na tle braku zainteresowań filozoficznych u ogółu, wymarły do cna". Świat, w którym się "zabawimy i zapomnimy o tym życiu strasznym, w bezsensie ostatecznym, najgorszym, bo do cna uświadomionym".
Wybrał więc reżyser, przy walnej pomocy scenografa Ł. Burnata, zespół realistycznych środków, by przy ich pomocy zademonstrować metafizykę realizmu. Zastąpił nimi fajerwerki pstrokacizny modnej w spektaklach, głoszących bezsens. Stąd rozżarzająca widownię również pasja w dochodzeniu sensu: sztuki i jej funkcji, tak znakomicie zaprezentowana przez aktorów. Najprzód - Janusza Michałowskiego i obu Czeladników (Marek Kostrzewski i Henryk Talar). Stąd drażniąco niepokojąca, wyrafinowana sylwetka Iriny Wsiewołodownej (w realizacji młodej aktorki Ewy Milde), rodem z dnia dzisiejszego, bez prób kopiowania dawnych kreacji, zamordyzmu prokuratora Scurvy (Zbigniew Bebak). Zresztą - co już zasadą jest współczesnego teatru, kanonem pozateatralnym przecież także - zaprezentował się nam sprawny, zwarty, utalentowany zespół.
Jest to bowiem cechą znamienną dla kaliskiego teatru pod kierownictwem dyr. Izabelli Cywińskiej, iż potrafiono tu nie tylko dobrać, ale i wprzęgnąć ów ludzki zespół w zadania dla naszego teatru najpilniejsze: uczynić z niego miejsce publicznej dyskusji o współczesnym świecie i naszym w nim miejscu. O naszej szansie wyboru. Taki teatr nie schlebia nikomu. Taki teatr służy wszystkim.