Charon albo samoobsługa
NA ZNAKOMITY POMYSŁ wpadł Maciej Englert, aby sięgnąć po nieco zapomnianą powieść Tadeusza Konwickiego "Wniebowstąpienie". Wprawdzie niektórzy krytycy utrzymywali, że to bodaj najlepsza powieść pisarza, ale dopiero teatralna realizacja dowiodła, jak głębokie w niej tkwią zasoby intelektualne, moralne, emocjonalne. Stokroć sławniejsza "Mała Apokalipsa" okazuje się na tym tle zaledwie ważnym utworem etapowym, gdy tymczasem "Wniebowstąpienie" zachowuje wartość uniwersalnej metafory, jednocześnie tak dalece związanej ze swoim czasem. Raz jeszcze potwierdza się znana formuła wielkiej sztuki, wiążącej konkret historyczny z uogólnieniem.
Sięgając po utwór tak wielowarstwowy i tak silnie umiejscowiony w warszawskiej topografii Englert stanął przed zadaniem niemal niewyobrażalnym - powołania na scenie sennego widziadła stolicy, jej zakamarków i centrum z wyniosłym, niemal pod chmurami zawieszonym tarasem widokowym Pałacu Kultury. Na malutkiej scenie Współczesnego to zadanie wydawało się niewykonalne, a jednak inscenizatorowi powiodło się to znakomicie - korzystał efektownie z teatralnego skrótu, ale też potwierdzał wiarygodność sytuacji detalem scenografii, ilustracji dźwiękowej, sugestywnym światłem. Dzięki temu wybudował na scenie tunel kolejki średnicowej, tajemne, legendarne przejścia w piwnicach Pałacu Kultury, liczne knajpy, ulice, zaułki. Zapewne przydało mu się niegdysiejsze doświadczenie z inscenizacją "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa, kiedy to wyczarował na scenie cały świat (i zaświaty).
Przywołanie dzieła Bułhakowa wydaje się tu szczególnie na miejscu, bo "Wniebowstąpienie" pod pewnymi względami przypomina ten utwór. To także powieść fantastyczna, utrzymana w konwencji półsnu, półimaginacji. To także powieść o rozdwojeniu ludzkiej natury na część lgnącą do Dobra i do Zła. U Konwickiego ma to zresztą nader plastyczny, fizyczny odpowiednik - alter ego Charona samotnego zmarłego, który nie może zrozumieć swojej sytuacji człowieka już nieżyjącego, a rwącego się do życia i rachującego się ze swoim życiem, jest Lilek, uosobienie tego co w bohaterze oślizłe, dwuznaczne, lepkie, moralnie podejrzane. Jest także przewodniczka po Styksie (sama więźniarka świata umarłych), ciotka Pola, ktoś na pograniczu Dobra i Zła jak Woland, wprawdzie nieobdarzona mocą nadprzyrodzonych sztuczek, ale działająca hipnotycznie na otoczenie. Zamiast nocnego lotu nad Moskwą mamy tu nocną podróż niemal kanałami, przez mroki Warszawy... Można by mnożyć te analogie, nie wyłączając wątku związku pisarzy i grosteskowo-tragicznych postaci twórców okpionych przez historię. Nie w tym rzecz, aby wykazać jakieś uzależnienie Konwickiego od Bułhakowa, można mówić jedynie o utrzymaniu tych powieści w podobnym klimacie, o rozrachunku z rzeczywistością, która rozczarowuje i nie dorasta do ambicji, które tymczasem zdążyły już skarleć.
Maciej Englert z pieczołowitością odtworzył atmosferę powieści Konwickiego. Nałożył na nią - aluzyjnie - warstwę rdzennie polskiej tradycji teatralnej, rodem z "Wesela" Wyspiańskiego - chocholi taniec (przetworzony, rzecz jasna, nie jako cytat, ale jako aluzja) bohaterów "Wniebowstąpienia" czyni mocne wrażenie. Pokazuje podobieństwo sytuacji Polaków ciągle niedookreślonych, nie działających w porę, nienadążających za czasem.
Jak doskonałą nie byłaby adaptacja, nie obyło się bez strat. Englert musiał zrezygnować z fragmentów powieści, w których Konwicki ukazuje rozmaite wersje losu bohatera. Szkoda tych partii tekstu, przesyconych gryzącą ironią i autoironią, po części dekonspirujących Charona jako zawodowego konfabulatora. Istotnym przecież wektorem działania bohatera jest poszukiwanie własnej tożsamości. Drugi brzeg, z którego próbuje dostrzec swoje życie, to punkt obserwacji, z którego coraz mu trudniej rozpoznawać realne kontury świata. Ale w tym, co mu się majaczy, odbijają się zbiorowe wyobrażenia o polskich powojennych losach. Żaden jednak aktor nie udźwignąłby takich monologów na scenie i Englert wiedziony nieomylną intuicją pominął te fragmenty - pewnie dałby sobie z tym radę film. Ale czy taki film ma szanse powstać w czasach polowania na scenariusze "zabili go i uciekł, i zabił wiele razy"?
Spektakl we Współczesnym czyni tak silne wrażenie także za sprawą aktorów - zespół teatru po raz kolejny demonstruje ogromne zdyscyplinowanie i podporządkowanie całości. Nie ma tu ról puszczonych czy nieważnych. Najwięcej mają do zrobienia - i korzystają z tej okazji - Piotr Adamczyk (Charon), Andrzej Zieliński (Lilek), Krzysztof Stelmaszyk (Wiesio) i Maja Komorowska (Ciotka Pola). Ale ten przedni kwartet wzmacniają solówki innych, m.in. Iwona Wszołkówna jako Jolka do wynajęcia, Monika Kwiatkowska w roli Ani, nieco marzycielskiej puszczalskiej, Olgierd Łukaszewicz w smacznym epizodziku Cudzoziemca czy też Marek Bargiełowski jako zalkoholizowany Madziar. Najtrudniejsze zadanie miał Adamczyk, który przekonująco ukazał kogoś bez historii, drążącego swoją podziurawioną pamięć, zagubionego intelektualistę, usiłującego daremnie zrozumieć świat (a może zaświat). Udało mu się uchronić pewną tajemnicę tej postaci, jakiś rodzaj niejasnego uwodzicielstwa, mieszaninę słabości i siły, odwagi i niezrozumiałego lęku.
Reżyser, idąc za Konwickim, nie zdecydował się na mocny finał - w końcowej partii widowisko traci impet. To skądinąd logiczne, oto wychodzi na jaw, kim są bohaterowie uwięzieni na tarasie Pałacu Kultury, jakiej natury to historia - mają do dyspozycji tylko coraz mniejsze strzępy pamięci - ich już nie ma. Toteż wszystko zamiera. Coś tkwi jednak jak memento w tym wyciszonym finale. Wychodząc ze Współczesnego niejeden widz zadziera głowę w kierunku tarasu Pałacu Kultury, może próbując wypatrzeć, kto tam się jeszcze snuje...