Artykuły

I kropla krwi mojej

- Przeżyłem przez te 40 lat wiele etapów, moje teatralne pokolenie było w różnych miejscach, myślę, że spełniliśmy swoją pokoleniową rolę do końca. Teatr STU zawsze był teatrem artystycznym - mówi KRZYSZTOF JASIŃSKI założyciel i dyrektor teatru.

"...rzadko patrzę wstecz, mało myślę o tym, co minęło..." - mówił Pan pięć lat temu z okazji wystawy poświeconej historii STU. Jednak skoro 40 lat minęło...

- Musiałem spojrzeć wstecz, choćby na potrzeby jubileuszowej książki "Rodzina STU", do której pisałem wstęp.

I co, rozpiera Pana duma?

- Uważa pan, że powinna...? Fakt; po latach widać, ile osiągnęliśmy. Jednak też pora, by się od tej tradycji odbić. I dlatego od lat mówię o garbie, którego chcę się pozbyć, bo dawno już nie fruwam na tamtych młodzieńczych skrzydłach.

I od lat stara się Pan zrzucić ów garb...

- To mi daje siłę wciąż robić teatr żywy. I mam nadzieję, że po 40 latach jesteśmy dalej Rodziną w niezłej formie, co będziemy chcieli pokazać jubileuszowymi przedstawieniami.

Ze scen studenckich wyrosłych w latach 60. tylko STU jest wciąż aktywny...

- Wykorzystaliśmy swój czas. W momencie gdy byliśmy u szczytu jako teatr alternatywny, przeszliśmy na zawodowstwo, stając się sceną repertuarową. Wkrótce mieliśmy trzy namioty, scenę przy alei Krasińskiego, Galerię przy Brackiej 4, profesjonalne Studio Nagrań, Ośrodek Poszukiwań Teatralnych w Ochodzy, Zawodowe Studio Aktorskie.

"Ale to już było i nie wróci więcej" - jak mówi dobrze Panu znana piosenkarka...

- Bo zmieniły się czasy i realia działania. Pozostała jednak wielopokoleniowa Rodzina Teatru STU, która odzyskała swą wartość "Hamletem". Nawet środowisko teatralne Krakowa dało temu spektaklowi nominacje do Ludwików we wszystkich kategoriach; już nie można było nas pominąć...

I zarazem dało tylko jednego za główną rolę, co było równie znamienne, co niesprawiedliwe...

- Proszę nie oczekiwać, że to skomentuję.

O STU Zbigniew Preisner mógłby zaśpiewać podobnie jako Piwnicy pod Baranami: "A to wszystko miało trwać najwyżej pięć lat, a może mniej"

- To zawsze miało trwać do końca życia. Ja nie potrafię w ogóle tak myśleć - że coś jest do jutra, że na chwilę.

Przywołajmy początki...

- To temat na książkę! To opowieść o tamtej szkole teatralnej, o naszej pierwszej siedzibie przy Brackiej 15, gdzie Jurek Stuhr kuł bruzdy w ścianach pod instalacje elektryczne, Jurek Trela wynosił gruz, a Krzysztof Miklaszewski szorował podłogi. Gdzie potem wystawialiśmy sztuki, ale i mieszkaliśmy, gdzie odbywały się wesela Pacuły, Staniewskiego.

I jeszcze był klub Pod Jaszczurami.

- Ważny, bo tam dyskutowaliśmy o życiu i sztuce, tam pokazywaliśmy nasze spektakle i tam w Marcu '68 roku, w pierwszym dniu rozruchów studenckich, zrodził się inny Teatr STU. Graliśmy "Kobietę demona"; rozemocjonowani tym, co się dzieje, Stuhr z Trelą zmienili jakieś szczegóły tekstu Sacher-Masocha i spektakl nabrał innych znaczeń, zaczął mówić o nas. Stał się komentarzem do tego, co się działo. To uświadomiło nam, że taki gorący teatr to jest to, co będziemy robić. Umocniło to przekonanie spotkanie rok później we Wrocławiu Bread And Puppet Theatre. Rzucili nas na kolana. A mnie ich spektakl uświadomił, że muszę znaleźć swój język, poszukać formy dla współczesnej treści.

I budować teatr wyrastający w opozycji...

- ...do szarości tamtego czasu, do walca, który wyrównuje...

Na szarość naszych nocy, /na naszą bezimienność..." - śpiewaliście kilka lat później w jednym z songów z "Exodusu" Leszka Aleksandra Moczulskiego.

To nasz poeta; on najlepiej wyrażał nasze nadzieje i pragnienia.

Jego wiersze znalazły się też w osnutym wokół poematu Różewicza "Spadaniu", widowisku polityczno-publicystycznym, którego premiera odbyła się we wrześniu 1970 roku w Rotterdamie...

- ...skąd wracaliśmy świadomi sukcesu, a w grudniu tegoż roku dostaliśmy za "Spadanie" Grand Prix Łódzkich Spotkań Teatralnych. Na Wybrzeżu już rozgrywał się dramat...

Rok później wystawił STU "Sennik polski", wiwisekcję polskiej duszy, spektakl operujący wyłącznie tekstami literackimi, odnoszący się do naszych mitów, tradycji romantycznej, ale widzianej bez snów i rojeń...

- I tak staliśmy się manifestem pokolenia, ono stało za nami murem, zwłaszcza grono publicystów i twórców skupionych wokół krakowskiego pisma "Student". Czuliśmy aprobatę czołówki intelektualnej kraju. A potem zaczęliśmy z naszymi spektaklami jeździć po świecie - po Europie, Ameryce Południowej i okazało się, że one są tam znakomicie odbierane. "Sennik polski", "Exodus", potem "Pacjentów" pokazywaliśmy w salach na parę tysięcy osób.

Gdy w 1977 roku wystawił Pan musical "Szalona lokomotywa" - z Marylą Rodowicz, z Markiem Grechutą - wielu było wręcz wzburzonych...

- Bo ja już pozbywałem się garbu. Nie chciałem robić teatru politycznego, bo wówczas musiałbym zejść do podziemia, a mnie od początku interesował teatr artystyczny. "Szalona lokomotywa", opowiadająca o jednostkowym losie artysty, miała być widowiskiem wyprowadzającym nasz teatr z "kliniki inteligenckiej". Była wejściem do masowej wyobraźni. I to się udało z tekstami Witkacego, dzięki wspaniałej muzyce Pawluśkiewicza i Grechuty. Przecież zagraliśmy w "Spodku" przy kompletach pięć razy pod rząd, i to dla publiczności, która kupiła drogie bilety. Dziś to wyczyn nie do powtórzenia. I ten musical latem 1980 roku pokazywaliśmy w namiocie rozbitym między Gdańskiem a Sopotem, podobnie jak "Pacjentów", a chwilę potem zaczął się strajk w stoczni. Właściwie z naszą tradycją rewolucyjnego teatru pokoleniowego mogliśmy przejechać za bramę...

To czemu Pan tej bramy nie przekroczył?

- Bo wiedziałem, co to znaczy być uwikłanym między Kordianem i chamem, o czym przecież m.in. opowiadał "Sennik polski". Bo miałem już dość teatru politycznego i powtórzę, nie chciałem dalej nieść dawnego garbu kontestacji. O czym już mówiliśmy w "Donkichoterii" (gdyby ją teraz pokazać, okazałaby się przedstawieniem o dzisiejszych czasach), a potem w inscenizacji "Ubu króla", sztuce o przewrocie wojskowym, której premiera odbyła się w momencie, gdy gen. Jaruzelski został I sekretarzem.

Stan wojenny wszystko odwrócił.

- Byłem zdruzgotany, myślałem, że to już koniec STU. Wtedy jedyny raz w ciągu tych 40 lat nie przyszedłem do teatru na wigilię. A koledzy przyszli. Bo chcieli znaleźć się w mateczniku. Chwilę potem pozbieraliśmy się, ale robiąc już inny teatr - nie pokoleniowy. Otworzyliśmy się na młodzież, która nie przeżywała stanu wojennego. Pełną parą pracowało Studio Nagrań, Galeria STU, Studio Aktorskie. Aktorzy zdobywali dyplomy.

A teraz dla kogo robi Pan teatr?

- Adres zasadniczo się nie zmienił, choć ważne jest, aby odbudować teatr mieszczański, bo jest on nam potrzebny. Mamy wolność, o której kiedyś śpiewaliśmy słowami Moczulskiego... Trzeba się umacniać kulturalnie, tworzyć alternatywę dla kultury zamerykanizowanej. Wystawiamy Szekspira i Fredrę, ale też Rafała Kmitę i Zbigniewa Książka, za chwilę Witkacego, Becketta i Dostojewskiego.

Krzysztof Jasiński jak zwykle prowokuje. Kiedyś teatr otwarty dla młodej inteligencji, teraz - teatr mieszczański.

- Bo taka jest potrzeba czasu. Coś niedobrego się porobiło z polskim teatrem.

Złośliwi komentatorzy powiedzą - oto Jasiński, niegdysiejszy kontestator, twórca pokoleniowych manifestów, gra Fredrę...

- To też jest sukces STU, że dorobił się zespołu mogącego zagrać "Zemstę". Fredrę trzeba grać, ale też trzeba umieć zagrać. My potrafimy. I mamy tę satysfakcję, że nie gramy przedpołudniówek dla szkół, tylko wieczorami, przy pełnej widowni. Młodzież przychodzi z rodzicami. Jestem pewien, że dzieciaki zapamiętają ten teatr.

"Teraz patrzę na to bardziej w kategoriach hazardu - jak połączyć tradycję z konkurencją w zabiegach o widza. Jak znaleźć złoty środek między poziomem artystycznym a pełną widownią" - mówił Pan dwa lata temu. I co - znalazł Pan?

- Sukces "Hamleta" wszystko wyjaśnia. Bilety muszą być drogie, a przedstawienie nie schodzi z repertuaru, bo ciągle jest publiczność. Jako jedyny teatr w Polsce ogłaszamy roczny repertuar.

I wystawił Pan właśnie "Wesele" w wersji Michała Zadary, rozgrywające się w toalecie, że powiem elegancko.

- Wiedziałem, że pan mnie o to "Wesele" zaczepi.

Bo nie rozumiem, co ono robi w STU, i to w kontekście jubileuszu.

- To bardzo proste. Czterdzieści lat temu byliśmy tacy sami, świeżo po szkole teatralnej, grupa pokoleniowa chcąca wyrazić swój stosunek do rzeczywistości. Dawno myślałem o "Weselu", ale chciałem, żeby wystawił je ktoś młody.

Czemu jednak Zadara?

- Bo to jeden z tych młodych najzdolniejszych.

I co teraz?

- I teraz gramy to "Wesele" dla tej części młodej widowni, która dotąd nie przychodziła do naszego teatru. Mam nadzieję, że zostanie na dłużej.

Dalej nie rozumiem, do czego Panu potrzebny był Zadara.

- Na jubileusz przygotowałem "Kazanie księdza Bernarda" Leszka Kołakowskiego w wykonaniu Jerzego Treli z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza i w scenografii Jana Polewki. Za kilka dni będzie premiera "Matki" Witkacego w reżyserii Piotra Chołodzińskiego z Janem Peszkiem w roli Matki. Na premierę "Wesela" przyjechali najważniejsi krytycy teatralni. Ukazały się recenzje w najważniejszych gazetach. Wiemy już, co o przedstawieniu myślą, recenzenci. Opinie są podzielone. Jestem ciekaw reakcji publiczności.

Gratuluję. Niegdyś "Sennik polski" i "Pacjenci", teraz Wyspiański usytuowany w kiblu. To również zrzucanie garbu?

- Sentymentalnie mnie pan zaczepia, a mnie nie o sentyment szło w tym przypadku. A o skonfrontowanie tej estetyki i na naszej scenie, na której wystawia swoje sztuki Rafał Kmita ("Wszyscyśmy z jednego szynela", "Ca-sting", "Aj waj! Czyli historie z cynamonem"), Jakub Przebindowski ("Co-Go, czyli neurotyczna osobowość naszych czasów") i Zbigniew Książek ("Sztuka kochania. Sceny dla dorosłych").

Konfrontacja to ładnie brzmi... Wolałbym zobaczyć "Wesele" w inscenizacji Krzysztofa Jasińskiego, wszak mówi Pan o tym od lat...

- Od dawna mówiłem, że wystawię Wyspiańskiego, że marzy mi się tryptyk "Wesele", "Wyzwolenie", "Akropolis". I pewnie w 2007 roku, w stulecie śmierci Wyspiańskiego, rozpocznę prace.

A na razie na 40-STU-lecie mamy "Wesele" Zadary.

- Ależ się pan przyczepił.

Bo nie wierzę, że się Panu podoba!

- Ależ ono nie mnie ma się podobać. Ja swoje "Wesele" noszę w sobie. Jestem już starszym człowiekiem i pamiętam czasy, kiedy wielcy inscenizatorzy byli wierni głównej idei autora, inscenizowali, ale nie wychodzili przed niego. A teraz w modnych przedstawieniach obserwuję grymasy na temat rzeczywistości. To rodzaj buntu, który jest jałowy również w kategoriach estetycznych.

9 lat temu mówił mi Pan: Jurek Stuhr już będąc rektorem PWST wielokrotnie opowiadał, że namawiał studentów róbcie tak jak my z Jasińskim, Trelą... Buntujcie się przeciwko zastanej estetyce, przeciwko kanonom szkoły". Nie bardzo chcieli...A może nie mają przeciwko czemu się buntować, może widzą jedynie jakąś magmę, a od takiego podłoża trudno się odbić...

- Trzeba też pamiętać o jednym - szkoła jest taka, jaki jest teatr dookoła. Nie odwrotnie. Można by sobie wyobrażać, że szkoła będzie tworzyła ten nowy teatr. Nieprawda. Dopiero bunt wobec szkoły tworzy nowy teatr. Pamiętam, że myśmy wtedy nie znosili tradycji Teatru Rapsodycznego, a dzisiaj, jestem o tym przekonany, jest to tradycja, którą powinniśmy jak najszybciej ożywić.

I tak oto niegdysiejszy kontestator upomina się o tradycję. Nie swoją przy tym.

- Bo tradycji nie wolno niszczyć. Przeżyłem przez te 40 lat wiele etapów, moje teatralne pokolenie było w różnych miejscach, myślę, że spełniliśmy swoją pokoleniową rolę do końca. Teatr STU zawsze był teatrem artystycznym, szanującym autora, wchodzącym z nim w dialog. I dlatego nie mogę zgodzić się z tym, co widzę w polskim teatrze...

Może to jest ten garb, od którego należałoby uwolnić teatr...

- Niech pan nie oczekuje ode mnie rzeczy niemożliwych.

Ależ ja oczekuję jedynie, że STU będzie w zgodzie z własną tradycją - "Erodusu", "Pacjentów", z tradycją teatru, który unosi człowieka...

- Pan mi tego nie musi przypominać. Pamiętam, jak przyjmowano "Pacjentów", spektakl, na podstawie "Mistrza i Małgorzaty", o łaknieniu wolności

- wcale nie artystowskie przedstawienie... Widziałem, jak ludzie w świecie wstawali wzruszeni po spektaklu, widziałem przyjeżdżające na ten spektakl grupy z ówczesnego ZSRR, ludzi, którzy mieli łzy w oczach. I wiedziałem, że dotykamy tego miejsca, które dla teatru jest najważniejsze. Że sztuka unosi nas wyżej, tam, gdzie są nasze marzenia i pragnienia. Tam, dzięki teatrowi, możemy się na moment znaleźć. Mówi się, że teatr jest po to, by człowiek stawał się lepszy - i to w nim jest najważniejsze.

To jest Pana plan na najbliższe lata? Do pięćdziesiątego STU-lecia?

- Mam, może nawet nieskromny, ale wierzę moim dawnym profesorom, którzy przekonywali, że reżyser dojrzewa między sześćdziesiątką a siedemdziesiątką. Myślę, że "Hamletem" i "Zemstą" pokazałem, iż mam uregulowany stosunek do tradycji, do języka, do zawodu, i że to jest dobra baza, by mówić o tym, co jest ważne, by nazywać ducha czasu i ucieleśniać pragnienia, tęsknoty. Będę zatem chciał na starość zrobić kilka spektakli o najważniejszych sprawach. To nie będzie teatr łatwy i przyjemny. Może trzeba będzie pójść na front, bo młodzi wypowiedzieli wojnę.

Mówi Pan o Janie Klacie

- o niezgodzie na deformowanie literatury, na deprawowanie widza...

Dla Krzysztofa Jasińskiego konkurentem ma być Klata?!

- Proszę pana, od dawna nie startuję w żadnych zawodach. Zapraszam na "Kazanie księdza Bernarda".

To całkiem ładna klamra po 40 latach - znów niezgoda będąca motorem działania Krzysztofa Jasińskiego jako twórcy.

- Na razie trzeba się jubileuszowo napić, bo w gardle zaschło. Pewnie Włodek Jasiński jak zawsze przygotuje na stulecie Krwawą Mary. Pomidory, pieprz, spirytus i kropla krwi mojej, bo się zaciąłem, otwierając kapsel. Wasze zdrowie krwiopijcy!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji