Artykuły

Skandal czy tylko swoboda twórcza?

36. Warszawskie Spotkania Teatralne. Pisze Marzena Rutkowska w Tygodniku Ciechanowskim.

Warszawskie Spotkania Teatralne, które odbyły się w drugiej połowie kwietnia, powinny być świętem i najważniejszym wydarzeniem artystycznym stolicy. Okazjami do świętowania były dodatkowo 250-lecie teatru publicznego w Polsce i Rok Szekspirowski.

Spotkania są festiwalem nietypowym. Nie ma na nich bowiem ani jurorów, ani nagród. Jest za to tłumnie przychodząca publiczność. Niestety chyba coraz mniej wymagająca, za to ochoczo rechocząca przy miałkich aluzjach i analogiach do współczesności.

Tegoroczny repertuar zaproponował znany krytyk Wojciech Majcherek. Czy zadowolił wszystkich? Nie. Na pewno nie (może jednak o doborze repertuaru powinna decydować grupa znawców i krytyków?).

Czy było więc co świętować?

Repertuar był dość eklektyczny. Jego przewodnią myślą stało się tak zwane "dowalanie" Polakom. Udało się to znakomicie. Każdy myślący uczestnik festiwalu mógł dojść do wniosku, że jesteśmy antysemitami mordującymi Żydów, strzelającymi do Ukraińców, z rozsypującymi się moralnie i politycznie elitami. Ksenofobami i cenzorami.

Warszawski przegląd zainaugurował litewski teatr głośnym "Placem Bohaterów" Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy. Lupę się wielbi, kocha lub nienawidzi. To twórca niezwykły. Wypracował w teatrze swoją inscenizacyjną narrację. Stosuje ją konsekwentnie, do bólu egzystencjalnego. W Austrii utwór Bernharda wywołał skandal, w Wilnie stał się kontrowersyjny. Część polskiej publiczności oszalała z zachwytu, znajdując rzekome analogie do współczesnej polskiej rzeczywistości. Widzowie oglądają trzy (diametralnie różne w stylistyce inscenizacyjnej) akty. Pierwszy ciągnący się niemiłosiernie to monodram gospodyni wspominającej swojego chlebodawcę - profesora samobójcę. Złośliwy widz ma prawo potraktować ten akt jako instrukcję prasowania i składania męskich koszul.

Akt drugi i trzeci (najlepszy inscenizacyjnie) nabierają tempa, to właśnie akt trzeci pokazujący degrengoladę daje części publiczności okazję do rechotu. Widz ucieka od wydarzeń 1938 r. w Austrii do polskiej współczesności. Bawi się przy tym znakomicie.

Kolejna prezentacja to "Portrety Wiśniowego sadu", słynnej grupy teatralnej Pieśń Kozła z Wrocławia. Spektakl Grzegorza Brala ledwie ociera się o tekst Czechowa. Robi wrażenie estradowego kolażu a nie spektaklu teatralnego. Międzynarodowy zespół aktorski wyróżnia się znakomitym przygotowaniem wokalnym. Widzowie z przyjemnością oglądają czarno-białe kostiumy. Spektakl bawi oko, zaspokaja poczucie estetyki, ale merytorycznie i emocjonalnie jest po prostu jałowy i pusty.

Michał Zadara "skatował" widzów prawie 5-godzinnym spektaklem "Dziadów część III" z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Tekst według tej koncepcji reżysera grany jest w całości. Nie ma skreśleń. I cóż z tego. Kpina, humor i nawet hucpiarstwo są wizytówką tego przedstawienia. Gierki, zabawy reżysera świadczą o braku atencji dla polskiego arcydramatu.

Konrad (Bartosz Porczyk) to rodzaj błazna mówiącego Wielką Improwizację tyłem do widowni. Zawiódł Mariusz Kiljan jako ksiądz. No i nie spisały się panie w swoich rolach - Ewa Skibińska, Anna Ilczuk i Monika Bolly. Ta inscenizacja jest ciosem dla polskiego teatru.

Ale chyba najbardziej szkaradny artystycznie jest spektakl "Platonow" z Teatru Starego w Krakowie. Zrealizował go rosyjski reżyser (uchodzący za światową gwiazdę) Konstantin Bogomołow, który wpadł na szatański pomysł, by role męskie zagrały kobiety, a kobiece mężczyźni. Tak więc tytułowego Płatonowa gra Anna Radwan, to przedstawienie jest wzorem totalnego upadku polskiego teatru. Aktorzy (choć to najgłośniejsze nazwiska polskiej sceny) poruszają się jak automaty, roboty, w konwencji krzesło, fotel, kanapa. Nie wypowiadają scenicznie tekstu, ale mruczą coś pod nosem. Wiele kwestii wygłaszanych jest na leżąco. Brzydka scenografia (brudne ściany mieszkania, stare szafy i kredens, współczesna kuchnia gazowa) nie przysparza atrakcyjności przedstawieniu. Czemu ma służyć okaleczanie Czechowa? Komu potrzebne są te inscenizacyjne dziwactwa?

Wreszcie spektakl prawdziwy...

W połowie spotkań nareszcie pojawił się spektakl prawdziwie teatralny. To "Rytuał" z Teatru Słowackiego w Krakowie [na zdjęciu]. Dwie krakowskie sceny zawsze ze sobą rywalizowały. Ale dziś "Słowacki" zapędził w kozi róg Teatr Stary. Ten spektakl jest koncertem na cztery głosy. Czwórka aktorów, z dyscypliną poprowadzona przez reżyserkę Iwonę Kempę w oparciu o sprawdzony artystycznie tekst Ingmara Bergmana, tworzy precyzyjne przedstawienie. To niemal psychodrama. Bohaterowie spektaklu mają do rozwiązania problem: kryzys władzy, teatru, kultury i życia rodzinnego. A w konsekwencji kat staje się ofiarą. Postacie są prawdziwe, bogate psychologicznie. Aktorzy nie przekraczają linii emocjonalnej. Są precyzyjni i zdyscyplinowani. Cała czwórka (Katarzyna Zawiślak-Dolny, Marcin Kuźmiński, Sławomir Maciejewski i Grzegorz Mielczarek) prezentuje przyzwoite, rzetelne aktorstwo. I choć poruszane problemy mają charakter społeczno-polityczno-moralny, to reżyserce udało się ominąć tanią, często nachalną publicystykę. "Rytuał" to chyba najlepszy spektakl spotkań.

Wydaje mi się, że nieporozumieniem artystycznym była prezentacja "Cara Samozwańca" z Legnicy. Widzowie pognani zostali do hali na Wale Miedzeszyńskim, gdzie przysłowiowy diabeł mówi dobranoc. Zamknięto ich w dziwnej metalowej przestrzeni - kapsule wśród płonących ognisk. Przedstawienie jest przemieszaniem konwencji inscenizacyjnych. Na wysokim podeście grają na żywo muzycy (głośną, agresywną muzykę). A w dole swoiste panopticum. Rzeźnicy w zakrwawionych fartuchach z nożami i toporami w rękach. Raperka w kapturze. Portret Stalina w tle. Maryna w sukience z lat 60. okryta błyszczącym, przeźroczystym szalem. Ktoś kogoś zabija. Leją się hektolitry czerwonej farby. Kogoś palą na stosie. A wszystko to w oparciu o trudny i jakże odległy materiał historyczny. Dla przeciętnego widza zagmatwane i niezrozumiałe. Kto więc tak hojnie obdarowuje spektakl licznymi nagrodami? I tak naprawdę za co je przyznaje? I jeszcze jedno pytanie ciśnie się na usta - czy nie wrócą już czasy takich inscenizacji legnickiego teatru jak "Ballada o Zakaczawiu" czy najsłynniejszy ze słynnych "Hamlet"?

Kolejna prezentacja to robiąca na świecie furorę sztuka Tadeusza Słobodzianka "Nasza klasa". Tym razem inscenizacja przywędrowała z Oslo. Z pięciu interpretacji scenicznych, jakie oglądałam, ta wydaje mi się najbardziej atrakcyjna i interesująca. Ten pomysł inscenizacyjny bardzo mocno i wyraziście punktuje treść. A ta nie głaszcze polskiego widza. Wali mocno oskarżeniami o barbarzyństwo i antysemityzm.

Teatr z Bydgoszczy zaskoczył warszawską publiczność na pewno. Nie tylko denuncjujemy i mordujemy Żydów, strzelamy też w plecy Ukraińcom za kawałek ukradzionego z lasu drewna. Reżyserka Katarzyna Szyngiera nie ma pomysłu inscenizacyjnego. Nietrafiony kolaż kostiumów (pomieszanie tiulowej jakby balowej spódnicy z siermiężną sukienką jednej z bohaterek i suknią coctailową z dekoltem do pasa z koszulami i podkoszulkami aktorów). Aktorzy stoją na drewnianych mównicach, rzucając oskarżycielskie wobec Polaków teksty. W sukurs przychodzą im impresje filmowe, w których stare ukraińskie kobiety opowiadają o polskim barbarzyństwie.

I na koniec zaprezentowany został spektakl, którego wielu widzów oczekiwało najbardziej. To drugi w tych spotkaniach spektakl z Wrocławia (czym miasto i jego teatr zasłużyły na to wyróżnienie?) - "Śmierć i dziewczyna" w reżyserii nagrodzonej Paszportem Polityki Eweliny Marciniak. To dopiero kuriozalna kompilacja fobii reżyserki z kiepskim aktorstwem i mierną literaturą.

Fatalna imitacja seksu w stroboskopowych światłach. Wizytówką tego spektaklu są dłużyzny, chaos i bylejakość. Używanie sztuki do zaspokajania swoich fobii i kompleksów budzi mój sprzeciw. Jedynym atutem tego przedstawienia jest muzyka. Dlatego jego tytuł powinien brzmieć "Muzyka i dziewczyna". Spektakl jest kompilacją dziwnych erotycznych figur, nagości i niezdrowego kultu ciała, scenek rodzajowych i akrobacji. A tak naprawdę to przedstawienie jest o niczym.

Po rzetelnym, wnikliwym obejrzeniu spektakli i trudach podróżowania zadaję sobie pytanie: Co się z stało z polskim teatrem? Odszedł, umarł? Teatr polski zszedł na manowce artystyczne. Upolitycznił się, stał się mało rzetelny artystycznie, interpretacyjne, inscenizacyjnie. Nowoczesna i często wykoślawiona forma zniwelowała treść. Gros aktorów prezentuje fizyczną ekspresję i brak dykcji (gdzie się podział szacunek dla słowa?). Inscenizatorzy zyskują poklask, robiąc szaleństwa i wariacje w oparciu o tekst dramatu. Reżyserzy świadomie łamią sprawdzone konwencje realizacyjne. Polityka, erotyka, ekscentryczność, dowolność interpretacyjna, zagłada tekstu, przekora inscenizacyjna, źle rozumiana nowoczesność zabijają polski teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji