Życie, Józefowicz i jego zespół
15 kwietnia premiera "Metra" w Nowym Jorku. I będzie już wiadomo czy reżyser musicalu miał rację licząc na sukces.
Rozmowa z JANUSZEM JÓZEFOWICZEM
O perypetiach "Metra" w Dramatycznym wszystko już zostało powiedziane...
- Niewątpliwie. Mam dosyć dyskusji o tym, czyj powinien być teatr. Ten problem dotyczy raczej producenta - Kubiaka. Ja zrobiłem spektakl i w moim interesie jest, aby był grany jak najczęściej. I w tym tkwi sprzeczność interesów naszych i zespołu Dramatycznego. Mało kto wie o tym, że Kubiak jest na razie jedyną osobą, która zagwarantowała zespołowi Dramatycznego pracę w teatrze do końca sezonu, czego nawet Minister Kultury i Sztuki nie może im zagwarantować.
Wobec tego o ten spór pana nie zapytamy. O wyjazd z "Metrem" na Broadway także nie, bo opowiada pan o nim w każdym wywiadzie.
- A więc powiem nie pytany. Nie wszyscy dobrze rozumieją, jak jest z tym naszym wyjazdem do Stanów. Ludziom kojarzy się to z bogatym wujkiem z Ameryki, który przyjechał do Polski, zobaczył nas, poklepał po plecach i zaprosił na gościnne występy. A tak naprawdę to Wiktor Kubiak produkuje ten spektakl na Broadwayu, to znaczy: wynajmuje teatr, płaci całemu sztabowi ludzi, którzy dla nas pracują. I nikt nam łaski nie robi, nie musimy się do nikogo uśmiechać. To po prostu inwestycja warta miliony dolarów.
Przygotowania do premiery musiały chyba trwać długo.
- Co miesiąc jeździliśmy z Wiktorem Kubiakiem do Stanów, żeby dopilnować wszystkich spraw. Wynajęliśmy agentów prasowych, prawnika, fachowców od rozrywki i reklamy. Jesteśmy w agencji Nancy Coin, największej w Nowym Jorku, która zajmowała się promocją takich musicali jak "Cats", "Chorus Line" czy "City of Angels". Rozpisaliśmy też wśród amerykańskich autorów konkurs na anglojęzyczną wersję piosenek "Metra".
W Polsce kontynuowaliśmy przesłuchania do drugiej obsady "Metra". Przecież zrobiłem ten musical dla polskiej widowni i, mimo że jedziemy na Broadway, chcę aby nadal był tutaj grany.
Na razie otrzymaliśmy 4-miesięczne zezwolenie na pracę w USA. Istnieje możliwość przedłużenia, o ile amerykańskie związki zawodowe wyrażą zgodę. Ale nawet jeśli się nie zgodzą "Metro" nie zniknie z Broadwayu. Jestem już w trakcie kompletowania amerykańskiej obsady musicalu, bo jeśli odniesiemy sukces - "Metro" nie zejdzie z repertuaru przez 15-20 lat.
Co pocznie pan z dwiema polskimi obsadami po powrocie do kraju?
- Nie widzę problemu. Jedna z nich grać będzie w Polsce, a druga występować w Londynie, Paryżu, Tokio. Co najmniej przez rok będziemy niewolnikami sukcesu,
A jeśli to nie będzie sukces?
- To tylko przyspieszy realizację moich planów w Polsce. Mam kilka konkretnych pomysłów, na które teraz nie mam po prostu czasu. Przede wszystkim zamierzam przygotować nowy musical.
Czy ma być podobny do "Metra"?
- Nie, myślę o czymś zbliżonym raczej do opery. Poza tym wraz z Wiktorem Kubiakiem dążymy do stworzenia centrum artystycznego w pomieszczeniach Teatru Dramatycznego. Przybyłoby profesjonalne studio nagrań oraz szkoła artystyczna.
To chyba tylko marzenia?
- W żadnym razie. W momencie gdy zapadnie wiążąca decyzja co do przyszłości teatru natychmiast zabieramy się do pracy. Rozmawialiśmy już z angielskim architektem, który budował studio nagrań dla Petera Gabriela, podjął się zrobienia takiego studia dla nas. Jesteśmy także po zobowiązujących rozmowach z przyszłymi wykładowcami naszej szkoły. W większości będą to specjaliści z Zachodu. Będzie to najlepsza tego typu szkoła w Europie.
Co zaoferujecie swoim słuchaczom?
- Możliwość kształcenia się pod okiem najlepszej kadry pedagogów, także w dyscyplinach do tej pory mało dostępnych w Polsce tj. jazz dance, modern czy step.
"Najlepsza szkoła, najlepsi fachowcy". W każdym wywiadzie z panem pojawia się słowo: profesjonalizm. Przedstawia się pan jako perfekcjonista. Czy tacy są ci młodzi ludzie z którymi stworzył pan "Metro"?
- Z pewnością potrafią więcej niż jakikolwiek zespół w kraju. Są profesjonalistami w tym, co robią, ale zachowali typową dla amatorów świeżość. Wymagam od nich bardzo wiele, ale jeżeli chcą osiągnąć jakiś efekt, muszą włożyć w to wiele pracy. Są bardzo zmęczeni, ale dlatego, że dążą do celu, a nie dlatego, że robią zbyt wiele rzeczy naraz. Jest to zmęczenie twórcze, które służy doskonaleniu siebie. Zauważam u nich wyczerpanie fizyczne. Zdarzają się kontuzje, nawet poważniejsze złamania. To jest ryzyko uprawiania tego zawodu. Ale jeżeli ktoś ma tych kontuzji bardzo dużo, to znaczy, że się nie nadaje i powinien zmienić rodzaj pracy.
I pan mu to sugeruje?
- Tak. Jest to być może okrutne, ale konieczne. Na razie nikogo nie odesłałem do domu, ale przed Broadwayem będę musiał taką weryfikację przeprowadzić.
"Metro" kreuje bohatera zbiorowego. Czy nie obawia się pan, że ludzie będą odchodzić z zespołu, żeby budować swoją indywidualną karierę?
- Jestem pewien, że tak będzie. Jest to normalna kolej rzeczy. Na razie nikt nie odchodzi. Widać chcą pojechać na Broadway, a poza tym nie mają na tej szerokości geograficznej ciekawszych propozycji.
Czy oni na równi z panem wierzą w powodzenie "Metra" w Stanach?
- Wydaje mi się, że wierzą. Dla nich Broadway to kompletna abstrakcja. Dopiero kiedy wylądują, zobaczą Manhattan - poczują co to znaczy tam być.
Powstaje film, opowiadający historię "Metra".
- Grażyna Torbicka od początku zajmuje się rejestracją naszej pracy. Będzie to film o naszym przedsięwzięciu i ludziach, którzy biorą w nim udział. Fabularyzowany dokument, którego zakończeniem będzie premiera na Broadwayu. Myślę, że może być ciekawe dla każdego jak np. Edyta spod Opola trafiła do Nowego Jorku. Jest to zbiór bardzo interesujących życiorysów, a poza tym nikt jeszcze takiego musicalu u nas nie zrobił i sądzę, że chociażby z tego względu jest to warte zapisania na taśmie.
Czy uważa pan "Metro" za tak ważne wydarzenie, że zasługuje aż na swoją filmową historię?
- Nie staram się tworzyć mitu "Metra". Życie już go stworzyło. Życie, Józefowicz i jego zespół.