Bunt i przystosowanie
Anna Augustynowicz z zespołem Teatru Współczesnego w Szczecinie tworzy teatr polityczny w najlepszym wydaniu.
"Polaroidy. Kilka ostrych zdjęć" to druga przełożona na polski sztuka Marka Ravenhilla, jednego ze sztandarowych dramaturgów brytyjskiego nowego brutalizmu. Pierwszą był debiutancki dramat "Shopping and fucking" z 1996 r., portret młodego pokolenia opanowanego przez ideały konsumpcji i używki. Po warszawskiej inscenizacji tej sztuki radni prawicy nazwali ją "realizmem kloacznym". Termin ten wszedł do języka recenzji teatralnych, stając się synonimem zaangażowanej społecznie dramaturgii zawierającej drastyczne sceny i wulgarny język.
Londyńska premiera "Polaroidów" w 1999 r. nie wywołała takiego skandalu jak "Shopping...", choć jest to sztuka pod wieloma względami odważniejsza. Ravenhill nie zajmuje się w niej - marginesem, jakim było środowisko dealerów narkotykowych przedstawione w pierwszym dramacie. Uderza w centrum życia publicznego - w polityków , których oskarża o bezideowość i karierowiczostwo.
W roli oskarżyciela występuje Nick w przeszłości anarchista, który w połowie lat 80. trafił do więzienia za napad na ważną osobistość. Po 15 latach wychodzi na wolność, by odkryć, że jego dawni towarzysze zapomnieli o ideałach i zajmują się karierami. Dla swej przyjaciółki Helen, współorganizatorki napadu, Nick jest przeszkodą w dostaniu się na listę wyborczą, kobieta robi więc wszystko, aby sprawę zatuszować.
Nie trzeba specjalnych zabiegów, aby dostrzec w sztuce Ravenhilla kilka ostrych zdjęć z życia polskiego społeczeństwa, które w ciągu ostatnich kilkunastu lat przeszło moralne trzęsienie ziemi. Wystarczy na miejscu Nicka wyobrazić sobie któregoś z radykalnych działaczy "Solidarności" z lat 80., którzy nie potrafią się dzisiaj odnaleźć w rzeczywistości rynku, globalnego kapitalizmu, konsumpcji. "Patrzę na tych, którzy byli aktywni w '84. I widzę ludzi rozgoryczonych" - mówi do Nicka jeden z bohaterów, Tim. "Myślę, że tak długo żyliście gniewem, że staliście się twardzi i rozgoryczeni i nie umiecie sobie radzić z dniem dzisiejszym".
Chociaż Anna Augustynowicz nie sugeruje w przedstawieniu polskich realiów, jest oczywiste, że rzecz nas głęboko dotyczy. Ravenhill daje ostry portret społeczeństwa po przełomie: ideały, o które walczyło pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, zostały w końcu zrealizowane. Z owoców wolności korzysta następna generacja. I co? I mamy kilka milionów apatycznych, odtwórczych, niepracujących, niewykształconych młodych ludzi, którym wydaje się, że szczęście polega na oglądaniu głupawej telewizji i upijaniu się. Przedstawicielami tej generacji są w sztuce Victor, rosyjski emigrant, który pracuje jako męska prostytutka, i Nadja, tancerka go-go. Łączy ich niemal religijny stosunek do ciała, które jest ich głównym fetyszem, a zarazem towarem. To są oczywiście ekstremalne przykłady, do czego może doprowadzić chore pojmowanie rynku, ale - trzeba przyznać - bardzo wymowne.
Szczeciński spektakl pozbawiony jest dydaktyzmu, którym lekko trąci sztuka. Augustynowicz nie wskazuje palcem winnych. Wszyscy są winni i wszyscy są ofiarami. Helen, którą gra Beata Zygarlicka, to szlachetna aktywistka samorządowa zajmująca się lokalnymi problemami w rodzaju złego rozkładu autobusów, a zarazem szczwany gracz polityczny gotowy nawet zapłacić za to, by przeszłość nie ujrzała światła dziennego.
Jonathan (Arkadiusz Buszko), ofiara Nicka, to nie tylko chodzący wyrzut sumienia. To również karierowicz, który swoje rozgoryczenie zawiezie do Europy Wschodniej, gdzie będzie szerzyć demokrację. Świetny Tim Grzegorza Falkowskiego pod ironicznym uśmiechem ukrywa ból i samotność. To może najbardziej świadomy z uczestników gry, bo skazany na śmierć, jest bowiem nosicielem HIV. Musi mieć dobry powód, żeby żyć, ale go nie znajduje. Victor i Nadja (Wojciech Brzeziński i Maria Seweryn) zachowują się, jakby byli w narkotykowym transie, ich ciała podrygują w takt nieistniejącej muzyki. Ale nie pozbyli się do reszty ludzkich uczuć, skoro śmierć Tima jest dla nich głębokim wstrząsem.
Najsłabszym elementem tej układanki jest Nick (Mirosław Guzowski), o co obwiniałbym raczej autora, niż aktora. Postać ideowca, który błąka się po obcym dla siebie świecie, nie wyszła Ravenhillowi najlepiej, a jego bunt jest równie nieprzekonujący jak późniejsze przystosowanie. Mimo wpadki z Nickiem ten precyzyjny spektakl, rozegrany w umownej przestrzeni, na podeście przypominającym wybieg dla modelek, robi wrażenie, dotyka bowiem skóry naszej rzeczywistości. Rzeczywistości straconych nadziei i zaprzepaszczonych szans. Jeżeli czegoś mu brakuje, to śmiechu.
Kiedy widziałem prapremierową inscenizację "Polaroidów" w Edynburgu, sala zarykiwała się z rozmów o ekstazy, które zastąpiło socjalizm (po ekstazy wszyscy są równi). Brytyjski reżyser był mniej litościwy dla bohaterów niż Augustynowicz.