Artykuły

Teatralna druga fala

"Druga fala" może przełamywać ograniczenia, jakie tworzy kontekst nowego teatru w Polsce. Pozwala spojrzeć dalej i zobaczyć nowe możliwości artystyczne, dostrzec drogę poetyckiej ucieczki przed nowym realizmem.

Nowa estetyka teatralna powoli przestaje być nowa. Staje się codziennością pol­skiego teatru, któremu zależy na utrzymaniu kontaktu z poszukującą widownią. Jed­nak język nowego realizmu ujawnił szybko swoje ograni­czenia, a nowa dramaturgia zestarzała się szybciej, niż mogliśmy się spodziewać.

Twórcy teatralni, którzy zaufali realizmo­wi, czasami zdają się zapominać, że sztuka zawsze wymaga przetworzenia. Druga fala nowego teatru nie ma już tak łatwego zada­nia jak pierwsza, która zrewoltowała este­tykę teatralną, zerwała zakurzone plusze i przestała udawać, że teatr istnieje na jakiejś innej planecie, na której nie ma kultury masowej, agresji i przemocy. Teraz widzo­wie są już oswojeni z nowym językiem i nie dadzą się łatwo nabrać na udawanie, nowoczesne pozerstwo. Trzeba schodzić znacznie głębiej i docierać do jądra ciemności, aby stworzyć dyskurs z publiczno­ścią. Do tego potrzeba też nie byle jakiej dramaturgii, a z tą, jak wiadomo, nie jest najlepiej.

Odważny Radom

Wiosną tego roku w Radomiu odbył się Festiwal Premier Radom Odważny. Dwie festiwalowe sztuki - "Toksyny" Krzyszto­fa Bizio (ur. 1970) i "Punkiet" Szymona Wróblewskiegp (ur. 1983) dotarły do war­szawskiego Teatru Małego. Zaimponował mi wysiłek Radomia i desperacka próba ra­towania polskiej dramaturgii współczesnej. Spektakle, które zobaczyłem i sztuki, wedle których je zrealizowano, nie były arcy­dziełami, ale nosiły znamiona poważnej pracy teatralnej.

"Toksyny" to bardzo proste dialogi mię­dzy dwoma mężczyznami, starszym i młod­szym, ojcem i synem. W kolejnych scenach zmieniają się relacje między nimi, władza i dominacja przechodzi z rąk do rąk, ale kon­flikt pozostaje niezmienny i ma mocny rys pokoleniowy. Inka Dowiasz wyreżyserowa­ła spektakl nazbyt redukcyjnie, sprowadza­jąc rzecz całą do rozmów ciemno odzianych mężczyzn w pustej przestrzeni sceny. O wiele dalej poszedł Ireneusz Janiszew­ski (ur. 1975), zapraszając do gry w "Pun­kiecie" amatorów wybranych w castingu. Sztuka pokazuje beznadziejną sytuację mło­dzieży w prowincjonalnym Radomiu. Zdre­sowani chłopcy popijają razem i tworzą strukturę gangu, dziewczęta - dyskoteko­we cizie - myślą tylko o tym, jak najszyb­ciej stracić cnotę. Oczywiście konflikt z ro­dzicami- frajerami, którzy przez całe życie się nie dorobili, stanowi stały element gry. Pojawienie się obcych - rodzeństwa pocho­dzenia afgańskiego, ujawnią ksenofobicz­ne prostactwo młodych radomian. Reżyser odrobił pilnie lekcję teatru niemieckiego i upodobnił swój spektakl do wczesnych dzieł Ostermeiera. Nie udało mu się osiągnąć ani takiego poziomu, artystycznego, ani takiej temperatury spektaklu, a jednak realistycz­ny, prawie naturalistyczny sposób opowia­dania, dekoracje ostentacyjnie tandetne, blo­kowe, połączone z zadziwiającym aktor­stwem amatorów dały rezultat zadowalają­cy. Spektakl Janiszewskiego jest szczery i bezpretensjonalny.

Radom Odważny zbliżył teatr do radom­skiej ulicy, co powinno, zaowocować no­wym przymierzem z widownią. Nie wiem, jakie rezultaty uda się jeszcze osiągnąć, ale początek jest dobry. Druga fala wypłynęła z tak zwanego prowincjonalnego teatru i przyswoiła sobie nowy teatralny język, ro­biąc z niego skromny, ale za to bardzo wła­sny i osobisty użytek.

Zastygła rebelia

Gorzej niestety dzieje się, gdy druga fala jest niegdysiejszą pierwszą i zjada własny dorobek, zamieniając z trudem wypracowa­ną poetykę w teatralny greps.

Tak stało się z Anną Augustynowicz. Niedawno zobaczyłem wyreżyserowane przez nią ,,Polaroidy", głośną kilka sezo­nów temu sztukę Marka Ravenhilla (tego od "Shopping and Fucking"). Augustynowicz zawsze w swoim teatrze jest przede wszystkim obywatelem, który czuje się od­powiedzialny za losy społeczeństwa. Jej te­atr ma znamiona działalności edukacyjnej, w najlepszym znaczeniu tego słowa W sztu­ce Ravenhilla starsi bohaterowie zdradzają swoje młodzieńcze ideały goniąc za kasą, młodsi, manifestujący wolność i niezależ­ność, nie wiedzą nawet, za czym gonić. Losy sześciorga bohaterów pokazują szerokie spektrum nieszczęść nowoczesnych społe­czeństw. Są nawet dyżurni geje, z których jeden umiera na AIDS, by pokazać, że nic co ludzkie nie jest nam obce, a katastrofa neoliberalna ma taki sam wymiar niezależ­nie od płci, przekonań religij­nych czy upodobań seksual­nych.

Ale, przy całym szacunku dla autora, mam z "Polaroidami" kłopot. Tytuł sugeruje, że sztu­ka zawiera przypadkowe, robio­ne na gorąco, zatrzymane na chwilę sytuacje zwykłe, co­dzienne, nieefektowne. "Polaro­idy" mogą oczywiście być co najwyżej stawianiem pytań, żadnych odpowiedzi. Ale właśnie polaroidowość nie przeko­nała mnie do tekstu Ravenhilla, który zdaje się być szalenie powierzchowny i schematycz­ny, nafaszerowany stereotypami. Właściwie, kiedy ogląda się spektakl, nie pozostaje nic innego jak cały czas ki­wać głową potakując, a to zajęcie niecieka­we. Co gorsza, tekst już się chyba zestarzał, stracił świeżość, jaką ma każda pierwsza konstatacja, a nie ma w nim poezji czy siły literackiej zdolnej ponieść spektakl.

Augustynowicz, tworząc przedstawienie niezwykle słuszne i potrzebne, stworzyła widowisko prawie publicystyczne. Zmini­malizowała scenografię i przestrzeń, zredu­kowała też komunikaty symboliczne. Za­trzymując się na chwilę na scenie aktorzy wymieniają się kwestiami i znikają. Grają czasem lepiej, czasem gorzej, ale spektakl nie pochłania uwagi i emocji. Jest całkowi­cie słuszny i pozostawia obojętnym. Reży­serka wie, jak robić takie spektakle, ale znacznie ciekawiej było w jej teatrze, gdy jeszcze nie wiedziała i szukała, tworząc na przykład świetny teatralny ekwiwalent dla piekielnie trudnej sztuki Schwaba "Zagła­da ludu albo moja wątroba jest bez sensu". Jej teatralna rebelia zastygła w kształt kon­wencji: funkcjonalnej, ale nie poruszającej. Słaby materiał dramaturgiczny rozłożył też przedsięwzięcie Artura Urbańskiego w teatrze Rozmaitości. Rok temu Urbański świetnie debiutował sztuką Marka O' Rowe'a. Teraz wziął na warsztat dramat Mar­tina Crimpa "Obróbka". Uruchomił fan­tastyczną machinę teatralną, ale do szczę­śliwego zakończenia zabrakło tekstu. Sztu­ka Crimpa okazała się potwornie błaha i efekciarska. Oferuje cały zestaw ponowo­czesnych tematów: skłócone i znudzone sobą bardzo bogate małżeństwo spotyka dziewczynę pochodzącą z tak zwanych ni­zin społecznych. Dziewczyna jest wykorzy­stywana do stworzenia scenariusza łzawej historii na sprzedaż. Manipulacje i naduży­cia, wiwisekcja i psychodrama, wszystko to ma stanowić o wartości dramatu, ale nieste­ty, pozostaje on utworem klasy C.

Urbański stworzył przedstawienie precy­zyjnie wymyślone, świetnie grane (Aleksan­dra Konieczna, Aleksandra Popławska, Andrzej Chyra, Rafał Maćkowiak, Marek Kalita), w cudownej przestrzeni wykreowa­nej na małej scenie teatru przez Magdalenę Maciejewską. Świat jak z "Wallpaper", ak­torstwo jak z Rozmaitości - i wszystko na nic. Pseudosztuka o nowoczesności, mon­taż banałów. Bardzo żałuję, bo obejrzałem przedstawienie z wielkim uznaniem dla ca­łej roboty teatralnej i płakać mi się chciało, że wszystko to marnuje się na użytek słabego dramatu. Czasami zdarzają się cuda i te­atr zwycięża nad słabym tekstem. Tu po­legł przywalony szeleszczącym papierem.

Kung-fu

Na szczęście druga fala może przełamy­wać i rozbijać ograniczenia, jakie tworzy kontekst nowego teatru w Polsce. Wystar­czy spojrzeć dalej i zobaczyć, gdzie poja­wiają się nowe możliwości artystyczne, gdzie można zaryzykować niebezpieczną wyprawę. Dostrzec drogę poetyckiej uciecz­ki przed nowym realizmem, który w grun­cie rzeczy prowadzi do urzeczowienia świata i zbędnej deklaratywności. Taką ucieczkę do przodu pro­ponuje widzom Rozmaitości debiutujący jako reżyser Redbad Klynstra, który wystawił sztukę Irlandczyka Mike'a O' Rowe'a "Made in China". Przedstawienie grane jest w Starym, opuszczonym praskim mieszkaniu (używanym na co dzień przez jeden z warszaw­skich teatrów offowych). Pusta, zdegradowana przestrzeń z oknami wychodzącymi na smutną, niebezpieczną ulicę sta­nowi świetną scenerię dla spek­taklu o trójce młodych męż­czyzn uwikłanych w mafijne sprawy. Wychowani i zafascynowani filma­mi kung-fu, chłopcy nie mają z czego żyć. Co gorsza, nie wiedzą też, po co żyć. Są nie­bezpieczni, bo nie posiadają celu, a jedyny ideał ich życia, czyli niewzruszona męska przyjaźń, właśnie rozpada się z powodu ma­fijnych uzależnień. Wiadomo, że taka histo­ria musi się skończyć źle i tak istotnie jest, zanim jednak dojdzie do finału, będzie wiele okazji, żeby szczerze śmiać się z głupawych zachowań bohaterów.

Przeniesienie spektaklu do mieszkania sprawia, że możemy zapomnieć, iż siedzi­my w teatrze. A jeśli nawet jest to teatr, to tak prawdziwy, jakbyśmy podglądali cudze życie. Realizatorzy z wielką starannością przypominają nam ciągle, gdzie jesteśmy. Po każdym dzwonku domofonu widzimy, jak klatka schodowa rozświetla się jarzenio­wym światłem. Potem słychać, tupanie na schodach i dopiero po chwili bohater może pojawić się na scenie. Zmiana miejsca po­zwala na łatwiejsze utożsamienie się z bohaterami, co sprawia widzom sporo przy­jemności. Podglądactwo zaś pozwala na większą beztroskę, likwiduje teatralny dy­stans.

Oglądamy więc trzy modele młodociane­go przestępcy: twardziela, mięczaka i dre­sa. Ich perypetie i honorowe sprawy, które załatwiają na naszych oczach, autor drama­tu stale kontrapunktuje sytuacjami obnaża­jącymi miałkość przestępców. Śmiech prze­plata się z historią serio, nie sposób zacho­wać powagi, kiedy chłopcy wprawiają się w trans przy pomocy chipsów, a następnie rozwalają niewinne domowe sprzęty. Na pierwszy ogień idzie deska do prasowania, która pada od jednego ciosu. Sceny walki oddano z ogromnym realizmem. Pewnie właśnie śmiech powoduje, że nie traktuje­my spektaklu jak obrazka z życia, tylko przypowieść o życiu. A to już coś zupełnie innego. Przedstawienie zaczyna hulać nad głowami widzów i dachami Pragi. Jest bar­dzo ostre i łagodne zarazem, jak pozornie ostrzy są młodociani gangsterzy o sercach baranków i baranich, niestety, łbach.

Świetny debiut reżyserski Klynstry nie byłby możliwy bez trójki młodych, znako­mitych aktorów. Jakub Kamieński, Piotr Łukaszczyk i Michał Żurawski grają kon­certowo i tworzą na scenie naprawdę wyso­ką temperaturę. Łukaszczyk, biegły w sztu­kach walki, o niewinnej, chłopięcej twarzy, jest najgroźniejszy i najśmieszniejszy zara­zem. Gdyby koś miał zrobić monodram o Silnym Masłowskiej, to jak na razie jest moim jedynym do tej roli kandydatem.

Wychodzi na to, że jeśli ktoś odkrywa nowe terytoria, to natychmiast przestaje dry­fować w drugiej, epigońskiej fali. Płynie w nowym kierunku wyznaczając nowe szla­ki. Przełamywanie fal - tylko to jest w te­atrze interesujące.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji