Artykuły

Strach jest w nas

"Czarna maska" Krzysztofa Pendereckiego w reż. Marka Weissa w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Jacek Marczyński w Ruchu Muzycznym.

Osiemnaście lat - utwór niesłyszany przez tak długi czas staje się dla słuchacza niemal czymś zupełnie nowym. To przypadek "Czarnej maski", którą na naszych scenach po raz ostatni można było zobaczyć w roku 1998 (Opera Krakowska, reż. Krzysztof Nazar). Znam zresztą wszystkie jej polskie inscenizacje - poznańską Ryszarda Peryta (1987), warszawską, choć będącą dziełem Belga, Alberta Andre Lheureuxa (1988), także koncertowe wykonanie w Operze Narodowej z roku 1993- Ale po raz pierwszy tak silnie przemówiła do mnie sama muzyka Pendereckiego, bo też na niej przede wszystkim oparł spektakl Marek Weiss.

Reżyser powtórzył pomysł inscenizacyjny, jaki zastosował w 2011 roku, wystawiając "Salome". Orkiestra została znów posadzona amfiteatralnie na scenie, tworząc naturalną dekorację dla akcji. W "Czarnej masce" Weiss poszedł jeszcze dalej, bo też muzyka osacza - zarówno bohaterów, jak i widzów - ze wszystkich niemal stron. Chór śpiewa z balkonu, gdzieś zza sceny dochodzą dźwięki dzwonów czy zespołu przygrywającego karnawałowemu korowodowi krążącemu po mieście. Oddanie prymatu muzyce nie jest jedynie reżyserskim chwytem. W "Czarnej masce" bowiem to nie słowa i działania bohaterów tworzą sytuacje sceniczne, lecz muzyka.

Opera Krzysztofa Pendereckiego zaprezentowana ponownie po latach wychodzi zwycięsko z konfrontacji z odbiorcą. Czas potwierdził jej wartość. "Ubu Rex" cieszy się większą popularnością, bo łatwiej odnaleźć w nim nawiązania do naszej rzeczywistości; Diabły z Loudun wydają się bardziej drapieżne dramaturgiczne, Raj utracony żyje we fragmentach koncertowych. Ale to "Czarna maska" jest najpełniejszą formą muzycznego teatru Pendereckiego. Swoim zwyczajem wplótł on w jej materię zarówno autocytaty ("Dies irae" z "Polskiego Requiem"), jak i fragmenty ewangelickich chorałów czy XVII-wiecznej muzyki śląskiego lutnisty Esaiasa Reusnera. Użył też olbrzymiego aparatu instrumentalnego i wykorzystał go z precyzją i zróżnicowaniem.

Subtelne dźwięki dzwonków, triangla czy wibrafonu towarzyszą pojawieniu się Dagi, delikatne klarnety i liryczne wiolonczele - intymnej scenie Rosy z Hadankiem, rozpędzone szesnastki skrzypiec i pizzicato kontrabasów - Benignie na granicy szaleństwa. Dominującym elementem jest rytm - coraz bardziej nerwowy, podkreślający strach ogarniający bohaterów. Z tą skomplikowaną materią wyjątkowo dobrze poradził sobie młody dyrygent Szymon Morus. "Czarna maska" była jego pierwszą samodzielną premierą w Operze Bałtyckiej, więc to debiut wart zapamiętania. W olbrzymiej przestrzeni Teatru Wielkiego-Opery Narodowej w Warszawie, gdzie gdański spektakl pokazano 30 marca, Morus miał do pomocy Adiego Bara - obaj całość poprowadzili bardzo sprawnie.

"Czarna maska" nieprzypadkowo wraca po tak długiej przerwie. Opera, oparta na jednoaktówce Gerharta Hauptmanna, nabrała cech niepokojąco aktualnych, mimo że jej akcja rozgrywa się w XVII stuleciu. Po wyniszczającej Europę Wojnie Trzydziestoletniej, wywołanej konfliktami religijnymi, w domu burmistrza spotykają się: katolicki opat klasztoru, protestancki pastor, luterański hrabia, żydowski kupiec, służący jansenista, ogrodnik hugenot... Dzielą ich zadawnione spory, obecne różnice interesów, ale przy wspólnym stole zasiądą zgodnie, bo żona burmistrza, Benigna, zaprowadziła ład wyznaniowy. Nic zatem nie powinno, jak mówi burmistrz Schuller, "zakłócić pokoju religijnego, jaki panuje w tym domu", a gospodarze i goście chcą odbudować dawną harmonię i spokój.

W tej wielokulturowej Europie, jak dziś postrzegamy mikrokosmos bohaterów opery Pendereckiego, pojawia się wszakże Czarna Maska: Murzyn Johnson, zbiegły niewolnik, który siłą chce dochodzić swoich praw, nie wahając się przed szantażem i morderstwem. W sztuce Hauptmanna mamy świat rozdarty między dobrem i złem, między światłem i ciemnością. Penderecki tę sytuację jeszcze potęguje: w jego Czarnej masce świat nieuchronnie zmierza ku katastrofie. Mniej istotne kto ją wywoła, ważniejsze jest to, co kryje się w ludziach. To ich przeszłość stanowi klucz do zdarzeń, które wybuchają z niszczycielską mocą.

Marek Weiss używa kostiumu z epoki, a w ascetycznym spektaklu, gdzie jedynym elementem scenografii jest długi stół i krzesła, zgodnie z intencjami kompozytora zagląda w dusze bohaterów. Ukonkretnia kluczowe dla akcji więzi między Benigną a Johnsonem, dawnym kochankiem, ojcem jej córki, a dziś szantażystą. Według libretta pojawia się on nagle w domu burmistrza, zostawiając na obrusie ślad tajemniczej czarnej dłoni. Tu zaś chwyta za kielich i to na nim pozostają odciski jego palców. Benigna je dostrzega, a mimo to wychyla kielich, bo nie potrafi uwolnić się od swego prześladowcy.

Weiss przede wszystkim jednak ukonkretnia strach. Puszczyk, który przelatuje przez pokój, zapowiadając nadchodzący horror, staje się czarną postacią z zasłoniętą twarzą, zwielokrotnioną kilkanaście minut później w tanecznym korowodzie. Nie ma jednak nastroju zabawy karnawałowej: tak przecież wyglądają dziś wojownicy państwa islamskiego dokonujący egzekucji na jeńcach. Co więcej, Weiss zmienia zakończenie opery. Przy chórze śpiewającym "Dies irae" zamaskowane postaci zbliżają się do gości burmistrza Schullera i zatrzymują swe miecze na ich gardłach. To obraz jednoznaczny i plakatowy w wymowie. Wyrazista dosłowność, natrętna aktualizacja nie dodają jednak niczego dziełu Pendereckiego, które po trzydziestu latach od momentu powstania ma uniwersalną wartość.

Walorem gdańskiego spektaklu jest reżyserska precyzja w prowadzeniu postaci i kreśleniu relacji między nimi. Zespół wykonawców Opery Bałtyckiej jest niesłychanie wyrównany, na czele z Katarzyną Hołysz, która w wielkim monologu-wyznaniu Benigny pokazuje wszystkie odcienie uczuć swej bohaterki - nerwowo rozedrganej, próbującej walczyć, ale świadomej swego losu i siły pożądania, któremu ulega. Wyrazistą, na poły komediową postać Hrabiego Ebbo tworzy Piotr Nowacki, surowym służącym jansenista Jedidją Potterem jest Ryszard Minkiewicz, posępnym organistą Hadankiem - Aleksander Kunach, Sylwester Kostecki - burmistrzem Schullerem, a Robert Gierlach kreuje pełną ciepła sylwetkę żydowskiego kupca Perlą.

Premierą "Czarnej maski" Marek Weiss zamyka swą ośmioletnią kadencję dyrektorską w Operze Bałtyckiej. Jest to znaczące, a zarazem charakterystyczne podsumowanie tego okresu jego działalności. W Gdańsku tworzył teatr oparty na niebanalnym repertuarze, realizował spektakle o charakterystycznej stylistyce, odmiennej od jego wcześniejszych inscenizacji. Za jego zaś dyrekcji Opera Bałtycka stała się teatrem, który przyciągał widzów z całej Polski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji