Można się przejechać
Musicalem "Metro" kompensujemy sobie jeden z najbardziej widocznych przykładów niespełnionych oczekiwań. Wszak metro - zapewniające komfort szybkiej i taniej wielkomiejskiej podróży - dla Polaków jest wstydliwym przykładem ślamazarnej i nieefektywnej inwestycji budowlanej.
Odreagowaniu naszych kompleksów europejskiego niespełnienia służyć ma więc - na zasadzie igrzysk zamiast chleba - polski musical. Powstał dzięki pieniądzom Wiktora Kubiaka, jednego z najbogatszych Polaków (72 pozycja na liście tygodnika "Wprost"). Trudno podejrzewać, żeby umiejący liczyć sponsor nie liczył na zmianę tej pozycji. Jego produkt jest więc nastawiony na pułap najwyższej oglądalności, co powoduje, że poziomem artystycznym sięga akurat głębokiego dołu metra. Trafia natomiast idealnie w powszechnie rozbudzone zapotrzebowanie na luksus. Masowy, snobistyczny widz za 120 tys. zł gotów jest dać się skąpać w jaskrawych promieniach lasera i pozwolić się otumanić do bólu bębenków aparaturą nagłaśniającą.
Zespół młodych wykonawców, na tyle, na ile da się go dostrzec spoza świetlistych promieni technicznego cyrku, potrafi to i owo wytańczyć, wyśpiewać, wystepować. Nie znaczy to, że już umie występować. To, że nie słychać wypowiadanych na scenie kwestii, to nie tylko efekt ogłuszenia widzów sprzętem nagłaśniającym, lecz grzech podstawowy tego scenicznego przedsięwzięcia: sponsor znacznie większą wagę przykładał do techniki laserowej niż aktorskiej. Mści się to na poziomie spektaklu w sposób niewspółmierny do poniesionych trudów i kosztów. W efekcie końcowym otrzymujemy luksusowy kicz, co jest o tyle smutne, że ani zgrabne (choć nieskomplikowane) libretto, ani interesująca muzyka na to nie zasługiwały.
Premiera z udziałem premiera i prasowe wyliczanki, kto z naszych VIP-ów klaskał, sprawiły, że "Metro" zostało odnotowane jako wydarzenie. Czy było to wydarzenie artystyczne, to już całkiem inna kwestia.