Underground
Pan Janusz Józefowicz jest utalentowanym i pracowitym człowiekiem, któremu - wraz ze współpracownikami - udało się odnieść niekwestionowany sukces. Mowa oczywiście o musicalu "Metro", otoczonym powszechną uwagą mass-mediów na długo przed premierą, a po niej zgodnie okrzykniętym sensacyjnym wydarzeniem, obsypanym dawno nie spotykanym gradem chóralnych pochwał i zachwytów. I wszystko wydaje się w największym porządku: oto nareszcie, wśród ogólnej niemożności i chóru jeremiad, pojawiła się grupa ludzi młodych, ambitnych i utalentowanych, którzy postanowili zrobić coś na własny rachunek, coś bardzo trudnego (choć nie jest prawdą, że zupełnie nowego), wymagającego kunsztu i wysiłku. Co więcej znaleźli hojnego mecenasa którego pieniądze uczyniły to wszystko możliwym. I co najważniejsze - udało się. Pracowali długo i ciężko, a teraz smakują owoce zasłużonego sukcesu. Ale oto oglądam w telewizji pana Józefowicza, który powiada, że jego spektakl jest przejawem kontestacji wobec, jak się wyraził, "tego wszystkiego co nas otacza", w szczególności zaś establishmentu kulturalnego, wyrazem młodzieńczego buntu przeciwko komercjalizacji sztuki... I tutaj coś zaczyna się nie zgadzać.
Wychodzi bowiem na to, że bunt przeciw komercjalizacji kultury ujawnia się w formie pierwszego naprawdę i w stu procentach komercjalnego przedsięwzięcia w polskiej kulturze. Prywatny producent, nie szczędząc kosztów, stwarza młodej ekipie realizatorów spektaklu cieplarniane warunki pracy, o jakich zaledwie mogliby marzyć artyści z establishmentu, a my się dowiadujemy, że ta luksusowa pepiniera talentów to jest właśnie underground, gdzie tworzy się sztuka kontestacyjna. W spektaklu zostaje użyta technika niedostępna dla żadnego innego teatru w Polsce (bo nikt nie miałby na nią nie tyle talentu czy fantazji, ale pieniędzy), a tu okazuje się, że to niemal teatr ubogi, tworzony w podziemiu na przekór rzeczywistości. Na premierze na widowni zasiada premier i cała śmietanka finansowo-towarzyska stolicy, ale oto okazuje się, że uczestniczy ona w imprezie kontestującej i zbuntowanej. Po premierze zaś i zasłużonym sukcesie, w czasie gdy zespół każdego innego teatru udałby się w najlepszym razie do bufetu na składkowy bankiet, ekipa "Metra", jak doniosła prasa, pospieszyła bankietować do Marriotta, miejsca, gdzie jak wiadomo systematycznie zbierają się zbuntowani wobec rzeczywistości kontestatorzy...
Piszę to wszystko nie po to, by szukać dziury w całym, czyli czepiać się przedstawienia, którego sukces jest w pełni zasłużony, czy też jego twórców, którzy się ciężko napracowali (bardziej niż ci z establishmentu, to pewne), ale by zwrócić uwagę, że nawet w takich okolicznościach trzeba trochę uważać na słowa i nie podejmować prób nadawania im całkiem nowych znaczeń. Kiedy stoi się w pełnym blasku reflektorów, wśród owacji i wiwatów (a to wszytko osiągnięte za godziwym wynagrodzeniem) nie należy udawać, że jest się uciśnionym, niedocenianym artystą z undergroundu, zbuntowanym i walczącym z całym światem. Określenia takie trzeba zostawić sobie na inne okazje, bo w końcu hojnego sponsora może kiedyś zabraknąć i naprawdę trzeba będzie zacząć walczyć.