Metrem na Broadway
Richmond Shepard, od 40 lat związany z teatrem i filmem, jest artystą prawdziwie renesansowym. Jeden z najwybitniejszych amerykańskich mimów, jest jednocześnie aktorem filmowym i telewizyjnym, malarzem, wykładowcą na uczelniach artystycznych, dramaturgiem, pisarzem, reżyserem teatralnym i filmowym, krytykiem i recenzentem, właścicielem teatrów i producentem, a ostatnio redaktorem biuletynu informującego o życiu teatralnym Nowego Jorku: Na Broadway i Off Broadway.
Podczas zeszłorocznej wizyty w Polsce wziął udział, jak sam to określa, w "najdziwniejszym konkursie autorskim na świecie" - konkursie na napisanie angielskiego tekstu musicalu "Metro".
Dlaczego tak pana zdziwił konkurs na angielskie libretto "Metra"?
- Mimo iż w świecie teatralnym jestem od 40 lat, nigdy nie słyszałem o urządzaniu konkursów na tekst musicali. Producent, jeżeli nawet nie ma tekstów scenariusza i piosenek, przed podjęciem decyzji o zaangażowaniu się w produkcję zamawia je u autora, który w jego przekonaniu najlepiej wykona to zadanie. Jeżeli nie jest zadowolony z rezultatu, zwraca się do następnego.
W przypadku "Metra" tekst był gotowy. Wystarczyło zwykłe przetłumaczenie go...
- Niezupełnie. Jestem wielkim zwolennikiem polskiego musicalu, ale jednocześnie muszę stwierdzić, że scenariusz jest jego najsłabszą stroną. Dla pokazania go w Nowym Jorku tekst musiał być dostosowany do wymogów Broadwayu. Dlatego nie dziwię się Wiktorowi Kubiakowi, że zwrócił się do amerykańskich profesjonalistów. Zaskoczyło mnie tylko, że zrobił to w formie konkursu. Teraz obserwując jego bardziej niż ojcowski stosunek do swego musicalu rozumiem, że chciał, aby i tekst był atutem w grze o wielką stawkę.
Jak zetknął się pan z "Metrem"?
- Przez zwyczajny przypadek. Wyjeżdżając bowiem z Nowego Jorku do Londynu w lipcu ub. r. po rozwiązaniu mojego zespołu, z którym przez trzy lata występowałem w kabarecie "The Village Gate" z komedią improwizacyjną "Noo Yowk Tawk", nigdy nie przypuszczałem, że wyląduję w Warszawie. Jechałem do Londynu, żeby wywiązać się z roli przykładnego dziadka - w sierpniu moja córka miała urodzić tam swoje pierwsze dziecko. Spotykałem się też ze starymi przyjaciółmi - w Anglii wystawiono kilka moich sztuk. Okazało się, że jeden z nich, z którym nie widziałem się od lat, mieszka na stałe w Warszawie, gdzie uczy angielskiego pracowników szwajcarskiej firmy farmaceutycznej Buchner. Daniel zaprosił mnie do Warszawy. Wilka ciągnie do lasu, więc pierwsza rzecz, którą zrobiłem w Warszawie - to sprawdziłem, co w teatrach.
No i co się okazało?
-... że jedynym spektaklem latem ub. r. w tym półtoramilionowym mieście było "Metro". Obejrzałem przedstawienie i mimo że nie znam polskiego, stwierdziłem, że jest bardzo dobre. Myślę tutaj o świetnej, nowatorskiej choreografii, dobrej muzyce, znakomitych efektach świetlnych i pomysłowej scenografii oraz kilku wykonawcach, którym można już teraz wróżyć świetną przyszłość. Podczas pobytu w Warszawie byłem trzy razy na spektaklu i za każdym razem widziałem nabitą salę. Poznałem się z jego twórcami
- Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosa; Wiktorowi Kubiakowi przekazałem kilka spostrzeżeń i tekst jednego z moich musicali.
Wrócił pan do Warszawy już po dwóch miesiącach...
- We wrześniu. Daniel, który także wciągnął się w "Metro", bo zaczął uczyć angielskiego odtwórcę jednej z głównych ról, dzwoni do mnie do Nowego Jorku z informacją, że angielska wersja przetłumaczona w Polsce zupełnie nie nadaje się na Broadway i że producent zaprasza Amerykanów, w tym mnie, do napisania nowej wersji.
Jak przebiegał konkurs?
- Przyjechałem w październiku. Wiktor zamknął nas w swojej podwarszawskiej posiadłości. Było nas sześcioro Amerykanów, w tym dwie panie - wszyscy związani z show biznesem, wszyscy rokujący "Metru" szansę na Broadwayu. Napięcie było ogromne - czas na napisanie libretta i kilku prób tekstów piosenek - jeden tydzień. Siedzieliśmy, każdy w swoich czterech ścianach, i waliliśmy w klawiaturę komputera. Ja ze swoją partnerką Nolą Roeper, z którą napisałem już kilka sztuk, byłem w znacznie lepszej sytuacji, pozostali przeżywali stres samotności długodystansowca. Ktoś, kto zerwał z nałogiem, załamał się i zaczął do niego powracać. Druga z konkurujących w stawce pań, Mary Bracken Phillip, zażądała całkowitej separacji od konkurentów i przeniosła się do hotelu Marriott, gdzie najpierw za pomocą swojego komputera spowodowała krótkie spięcie na 22 piętrze, a potem chodziła po korytarzach powtarzając: .Ja jestem najlepsza, ja jestem najlepsza!" I rzeczywiście to jej mocne przekonanie udzieliło się jurorom. Obrady jury trwały znacznie dłużej niż obiecywano, ale w rezultacie przyszła do Nowego Jorku wiadomość: ona wygrała. Czy słusznie, zobaczymy już 26 marca na przedstawieniach przedpremierowym w Minskoff Theatre.
Jak odebrał pan przedstawienie warszawskie po kilkumiesięcznej przerwie?
- Spektakl ewoluuje i jest coraz lepszy. Są nowe, dobre pomysły w aranżacji sceny. Jedna sprawa niezwykle niebezpieczna, która uderzyła mnie już na pierwszym przedstawieniu, to przypadkowa zapewne zbieżność melodyczna jednej z najlepszych sekwencji "Metra" z melodią z "Chorus line" - wielkiego broadwayowskiego hitu z roku 1975, który w ciągu 15 lat pobił tutaj wszelkie rekordy powodzenia - grano go 6137 razy! Jeżeli krytycy nowojorscy to zauważą, będą bezlitośni. Oskarżenie o plagiat może zrujnować całe przedsięwzięcie. Dlatego tak bardzo doradzałem Januszowi Stokłosie zmianę tego. W październiku zauważyłem, że przekomponował ten chwytliwy kawałek, ale się go nie pozbył. Oby nie była to pułapka, którą polscy twórcy zastawiają na samych siebie.
Co jeszcze przydałoby się zmienić przed nowojorską premierą?
- Mam nadzieję, że tekst angielski, który wygrał konkurs, zawiera więcej sytuacji zabawnych, żartów, dowcipów, humoru niż jego polski oryginał. Oglądając spektakl w Warszawie i nie rozumiejąc jego słów, uważnie przysłuchiwałem się, ile razy publiczność będzie się śmiała. Naliczyłem ich tylko cztery! To stanowczo za mało. Musical to przecież rozrywka.
Czy często na Broadwayu zdarzają się "importy musicalowe"?
- W ostatnich latach dosyć często, a to za sprawą geniusza musicalowego wszechczasów - Anglika Andrew Loyda Webera, który ma obecnie na Broadwayu "Upiora w operze" i "Koty". Innym importem jest "Les Miserables" i "Miss Saigon". Jeżeli chodzi o całe produkcje przywiezione z zagranicy, takie jak "Metro", to obecnie jest tylko - świetny zresztą - musical z Irlandii "Dancing at Lughnasa".
Jakie szanse "przyjęcia się" na Broadwayu ma "Metro"?
- Na tyle duże, że warto o nie powalczyć, chociaż trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę. Tu wszystko może się zdarzyć. Poza wartością samego musicalu może mu sprzyjać fakt, że przywieziono go z kraju, który podobnie jak całą Europę Wschodnią darzy się teraz tutaj pewną dozą sympatii i polska próba zdobycia Broadwayu może zostać potraktowana życzliwie. Sukcesem jest już sama zgoda potężnego związku zawodowego aktorów - Actors Equity - na występowanie przez 16 tygodni polskiego zespołu. W razie powodzenia, po tym czasie zostanie on zastąpiony przez Amerykanów.
Jaką konkurencję będzie miał polski musical?
- W tym sezonie ogromną. Przez kilka lat trwała posucha - było poniżej 10 premier rocznie. Wiele z blisko czterdziestu teatrów skupionych wokół Times Square było zamkniętych. W ciągu najbliższych kilku tygodni, do maja, kiedy ogłaszane są teatralne Oskary, czyli Tony Awards, odbędzie się ponad 20 premier! - Zwróceniu uwagi publiczności służy właściwa promocja, tu opanowana do perfekcji... - Pojęcie show biznes składa się z dwóch słów: show i biznes. Dobremu pod względem artystycznym przedstawieniu powinna towarzyszyć dobra reklama, żeby przedsięwzięcie mogło się obrócić w sukces przynoszący twórcom satysfakcję i pieniądze liczone w kilkaset tysięcy dolarów tygodniowo.
Wiktor Kubiak walczy więc o wysoką stawkę.
- Wynajął dobry teatr - Minskoff Theatre w samym sercu teatralnego Broadwayu na Times Square. Jest to jeden z większych teatrów - ponad 1600 miejsc. Zyski lub straty każdego dnia będą mnożone przez 50 dolarów - przeciętna cena biletu. Bardzo więc ważne, żeby wypełnić teatr publicznością. Jedno jest pewne - nie można liczyć na wiernych fanów, tak jak w Warszawie, którzy przychodzili na każde przedstawienie. Najtańsze bilety kosztować będą ok. 40 dolarów, co nie jest na kieszeń młodych ludzi, a poza tym Nowy Jork to miasto setek innych możliwości rozrywkowych równie atrakcyjnych.
Jak pan ocenia promocję "Metra"?
- Trudno mi ocenić taktykę promocyjną Wiktora, bo o ile wiem, większość jego przedsięwzięć kończyła się pomyślnie. Powiem tylko, że według zasad tu przyjętych on odbiega od rutyny, żeby nie powiedzieć, że popełnia błędy. Stosuje środki nieskuteczne i niepotrzebnie wydaje duże pieniądze.
Proszę o przykłady.
- W "New York Timesie" ukazuje się reklama na pół strony składająca się jedynie ze znaku graficznego "Metra" i hasła "Niech wolność śpiewa i tańczy". I to wszystko. Tuż obok ogłoszenie o połowę mniejsze z całą informacją o czym jest reklamowana sztuka, kto w niej występuje, jakie dostała recenzje. Ogłoszenie to powtarzane jest w kilku tygodnikach bez choćby jednego słowa, że jest to musical z Polski, który został tam entuzjastycznie przyjęty. Jedyną wzmiankę z rzeczową informacją zamieściłem chyba tylko ja w swoim biuletynie.
Z góry odpukuję, jak mówimy w Polsce, w nie malowane drewno, ale czy znane są panu przypadki, kiedy dobry musical "rozłożył się" wskutek niewłaściwej promocji?
- Na przykład "Chess", który święcił triumfy na West End w Londynie, o czym, jak założyli organizatorzy kampanii promocyjnej, wszyscy w Nowym Jorku powinni wiedzieć. Ograniczyli się więc do ogłoszeń na bokach autobusów. W rezultacie mimo nawet niezłych recenzji ten musical przepadł. - O losie "Metra" niezależnie od zabiegów promocyjnych zadecyduje, jak słyszałem, "postrach Broadwayu", recenzent "New York Timesa" Frank Rich... - Jego pozycja jest nieporównywalna i jej znaczenie przewyższa nawet pozycję, która zajmuje New York Times - najbardziej wpływowa gazeta amerykańska. Frank Rich to "instytucja", której opinia znaczy więcej niż 199 pozostałych dziennikarzy, recenzentów i krytyków zapraszanych na premierę prasową. Jego druzgocąca czy nawet tylko niechętna opinia jest w stanie zamknąć przedstawienie w ciągu kilku dni. Nawet potężna telewizja w przypadku recenzji teatralnych nie ma tak wielkiego znaczenia jak zdanie Richa.
Słowem, na skutek złego humoru może on zamknąć nawet dobre przedstawienia?
- To się zdarzało, aczkolwiek nie używałbym tu określenia "zły humor". On przedstawia tylko swoje własne opinie, własne wartościowanie, własny gust, do którego ma prawo. Pewne jest, że Rich nie będzie popierał spektakli złych. Jest to krytyk surowy, który jednak zdecydowanie bardziej niszczy swymi recenzjami twórców, niż im pomaga.
Czy zdarzyło się, że publiczność nie zaakceptowała negatywnej opinii tego krytyka?
- Zdarzyło się tak w ostatnim sezonie, z musicalem "Tajemniczy ogród", na który walą tłumy. Dlaczego? Bo książka Frances Burnett jest klasyczną pozycją literatury dziewczęcej, którą czytały cale pokolenia. Mają własny sentyment do książki i chcą obejrzeć muzyczną wersję tej powieści wraz ze swymi 8-12-letnimi córkami.
Kiedy zadecyduje się "być albo nie być" polskiego musicalu?
- 16 kwietnia, na premierze prasowej. Życzę "być" zespołowi "Metra" z całego serca.