Artykuły

W melanżowej stylistyce

"Sługa dwóch panów" w reż. Rimasa Tuminasa w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Rozpoczyna się uroczo: oto Wenecja, karnawał, na ustawiony w centralnym miejscu na scenie podest majestatycznie, przy dźwiękach muzyki wkracza trupa aktorska. Ten orszak - na wzór ślubnego - to bohaterowie wieczoru. Już od pierwszej sceny wiemy, że wszystko, co zobaczymy, będzie tylko udawaniem, graniem, bo przecież jesteśmy w teatrze, co wyraźnie sugeruje ów podest. Prawdziwe, pozateatralne życie może być dopiero poza nim, na tyłach sceny, tam, gdzie widnieje stos walizek, które na koniec spektaklu odjadą wraz z aktorami tego spektaklu. Na scenie zaś pozostanie obraz wyraźnie odwołujący się do słynnej "Piety" Michała Anioła, bolejącej Matki Bożej trzymającej na kolanach zdjętego z krzyża swego Syna, Jezusa Chrystusa. Co ma wspólnego Pieta ze "Sługą dwóch panów Goldoniego"? Nie potrafię odpowiedzieć. Osobiście nie widzę żadnego związku, poza jednym: prowokacją, zaczepką.

To mógłby być znakomity spektakl. Owszem, mógłby, gdyby znany litewski reżyser Rimas Tuminas bardziej zaufał Goldoniemu i nie "wzbogacał" go nadmierną ilością własnych pomysłów. Ta "nadbudowa" przeszkadza sztuce Goldoniego zaistnieć na scenie w całej swojej dynamice stylistycznej i dramaturgicznej. Pochodną takiego stanowiska reżysera są tzw. dziury w przedstawieniu, sceny rozciągnięte ponad miarę i potrzebę, co ma - w intencji reżysera - stworzyć pewną symbolikę znaczeń wpisujących się we współczesną rzeczywistość, a także ma służyć nadaniu specyficznego klimatu spektaklowi.

Szkoda, że w tym wszystkim tytułowy bohater, Truffaldino, ginie gdzieś w tłumie innych postaci. Nawet ta najsłynniejsza scena u Goldoniego, w której Truffaldino jednocześnie podaje obiad obu swoim panom, którym służy, a którzy wzajemnie o tym nie wiedzą i przez przypadek znaleźli się w tym samym zajeździe, wynajmując dwa przeciwległe pokoje - została tu rozpisana na zespołową grę. Forma przerosła treść - można by powiedzieć. A przecież jest to scena dająca możliwości popisowe właśnie dla tytułowego bohatera. Ciągle mam ją w pamięci w wykonaniu Picolo Teatro di Milano w reżyserii Giorgio Strehlera, gdy teatr ten przebywał z gościnnymi występami w Polsce.

W rolę Truffaldina wcielił się Wojciech Zieliński [na zdjeciu], który już wcześniej dał się poznać jako utalentowany aktor, choćby w przedstawieniu "Geza - dzieciak", gdzie doskonale zagrał trudną rolę niepełnosprawnego umysłowo i niedojrzałego uczuciowo chłopca. Tutaj aktor ma diametralnie odmienne zadanie, z którym sobie zupełnie dobrze poradził. Nie wchodzi w psychologię postaci, bo i nie ma takiej potrzeby. Jego przekonywająco poprowadzony Truffaldino to sprytny, dość przebiegły, choć o "niedużym rozumku" sługa, który dla korzyści zatrudnił się jednocześnie u dwóch panów. Traf chce, że jeden z nich to przebrana za swojego brata (który nie żyje) dziewczyna, Beatrice Rosponi. W tym właśnie przebraniu poszukuje swojego ukochanego Florinda, który wskutek posądzenia go o zabójstwo brata musi się ukrywać. Drugi pan, któremu służy Truffaldino, to właśnie Florindo. Oczywiście taka sytuacja prowadzi do nieustannego qui pro quo.

Beatrice gra Agnieszka Grochowska ucharakteryzowana na jednego z Trzech Muszkieterów, posługującego się wszakże w bójce nie szermierką, lecz sztuką walk dalekowschodnich. Jest to bardzo zabawny pomysł, tylko nie bardzo ma się do całości. Oczywiście, zarówno Beatrice, jak i celowo, zgodnie z intencją reżysera, przerysowany Florindo (wyrazisty w tej roli Rafał Cieszyński) są prześmiewczym akcentem ze współczesnej popkultury, który swoje apogeum osiąga w ogromnie zabawnej scenie bójki Florinda, pokazanej tu w zwolnionym tempie niczym film w kolejnych stop-klatkach. Świetnie pomyślana i zagrana scena.

Pantalone, sknerę chytrego na pieniądze gra wyraziście i przekonująco Andrzej Mastalerz. Świetnie też poprowadziła rolę Klarysy, córki Pantalone, Monika Obara, nadając tej postaci przesadny, ale zgodny z zamierzeniem rysunek pociągnięty grubą kreską. Właściwie od strony aktorskiej wszystkie postaci mają tu wyraźny rys, tyle że niekoniecznie utrzymany w tej samej stylistyce co pozostali bohaterowie. Można odnieść wrażenie, że to rodzaj stylistycznego melanżu. Z pewnością zamierzonego przez reżysera jako chwyt stylistyczny, ale mnie osobiście to nie przekonuje. Przeszkadza mi bowiem ten natłok różnych stylistyk wrzuconych do jednego garnka, w którym chwilami skwierczy z powodu owego zderzenia, ale też przyczynia się do rozmazania humoru stricte goldoniowskiego. W przyjętej przez reżysera tzw. melanżowej stylistyce mieści się też muzyczna i kostiumowa strona tego spektaklu.

Nieczęsto już gra się komedię dell'arte, ponieważ środki wyrazu, którymi dysponują współcześni aktorzy - nauczeni grania "do środka", psychologicznie, tak, by bez wymachiwania rękami i lania łez pokazać, co w ich wnętrzu się dzieje - często nie są w stanie wyrazić ducha tej komedii. Ponadto wpisany w komedię dell'arte ruch ze sprawnością niemalże cyrkową, szybkość grania i celnego pointowania następujących po sobie scen, wymaga od aktorów nie tylko znakomitego warsztatu, ale i niespożytych sił fizycznych oraz zręczności niemal linoskoczka. Ponadto nie ma też gwarancji, czy spektakl będzie się cieszył wzięciem u publiczności. Ale na siłę wpisywanie Goldoniemu współczesnych symboli i przesłań też nie jest wyjściem z sytuacji. Nawet gdy na finał da się wspomnianą wyżej pietę, co zresztą uważam za spore nadużycie i nie znajduję w tym przedstawieniu żadnego uzasadnienia artystycznego dla takiego rozwiązania finału.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji