Artykuły

Metro musi jechać

Czwartkowy, zimny poranek. Na alumi­niowej konstrukcji wiszą elektrycy niczym wiewiórki na drzewie. Tylko palą papierosy. Ale jak "się sztachnąć dymkiem", kiedy nogi wiszą w powietrzu, w zębach jest śrubokręt, a ręce grzebią przy reflektorach?

- I tak tutaj jest nisko - uśmiecha się jeden z techników.

- To prawda - przyznaje Mietek Kozioł. - Zazwyczaj oświetlenie jest trzy metry wyżej. Wtedy faktycznie można połamać kości.

Na scenie panuje ruch jak w... metrze. Pan Mietek trzyma w ręku zwój karteluszków. Dokumentacja oświetlenia, wymiary sceny, schematy połączeń. Nie martwi się, że coś może się nie udać. Tak, tak. Lepiej niech bezpieczniki i lampy działają sprawnie.

Ludzie w szarych kombinezonach odczu­wają coraz większe zmęczenie. Instalowanie oświetlenia, nagłośnienia i scenografii miało się rozpocząć w środę o trzynastej. Samo­chód wiozący oświetlenie nawalił w drodze z Warszawy. Przyjechał przed północą.

- Nie mogliśmy czekać do rana - wyjaśnia Krzysztof Rubin obsługujący skanery. - Normalnie na "zmontowanie" "Metra" po­trzebujemy dobę. W Zielonej Górze mamy na to dużo godzin mniej.

Piotr Klisz, oświetleniowiec przysłuchu­jący się rozmowie, zaczyna opowiadać nie­wiarygodne wręcz historie, jakie zdarzały się podczas przedstawień musicalu.

- Ale najśmieszniejsza jest chyba ta, kiedy występowaliśmy na Placu Zamkowym w Warszawie. Późnym wieczorem po przedsta­wieniu dowiedzieliśmy się, że mamy do rana "spakować" scenę. W praktyce jest to nie­możliwe. Pytamy więc policję, skąd ten pośpiech? Odpowiedzieli, że będzie uroczy­stość sprowadzenia prochów generała Sikor­skiego i nie możemy przeszkadzać.

Rozpoczęliśmy demontaż. Jakby było jesz­cze mało kłopotów, rozpadał się obfity deszcz. Jedna z lin pękła, zawalił się dach. Cała alumi­niowa konstrukcja się zablokowała. Na Plac Zamkowy wezwano straż pożarną. Dopiero za pomocą żurawia udało się nam skończyć prace wczesnym rankiem. To była naprawdę zabaw­na historia. Straż, policja, wielka polityka i "Metro". Niezłe towarzystwo.

Następują pierwsze próby oświetlenia. Sto pięćdziesiąt reflektorów, cztery skanery i dwa lasery. Działają.

- Obsługa skanerów nie jest wcale taka prosta - wyjaśnia zawiłości techniczne Krzy­sztof Rubin. - W tym niewielkim "pudełku" są dwa komputery, lampa o mocy 1200 W, odpowiednik lampy żarowej o 5 KW. Zawile? Cztery skanery dają w sumie światło kil­kuset standardowych żarówek jakie mamy w domu.

Skanery poruszają się za pomocą silników krokowych. Dzięki nim wiązkę światła można ustawić z dokładnością do jednego centymetra.

- To jeszcze nie wszystkie jego możli­wości - kontynuuje Krzysztof Rubin. - Moż­na uzyskać np. efekt migotających gwiazdek w ośmiu kolorach. Czyli to, co podoba się publiczności.

Podczas musicalu musi być bardzo dobra synchronizacja pomiędzy oświetleniowca­mi. "Metro" to nie koncert rockowy, ale musical. O żadnym spóźnieniu nie może być mowy. Każda sala czy amfiteatr są inne, dla­tego nigdy nie było takiego samego przedsta­wienia. Inne są wymiary scen, inne ustawie­nie lamp i laserów, inny kąt padania światła. A co za tym idzie, inne pomysły reżyserskie.

- Jak głupia żarówka może zmienić musi­cal? - śmieje się Piotr Klisz.

Po bokach sceny ustawione są już kolum­ny. Każde o mocy 3,7 KW. Jak na potrzeby zielonogórskiego amfiteatru to za mało.

- Głośniki powinny być podwieszone, bo są dalekosiężne - mówi Edward Malczewski ze Zjednoczonego Przedsiębiorstwa Rozrywko­wego w Warszawie. - Ale tak nie jest. I nie z naszej winy. Organizatorzy powinni przynaj­mniej zapewnić podwójne podesty. A tak efekt akustyczny będzie do niczego.

Jednego, co nie można zarzucić Edwardo­wi Malczewskiemu, to braku fachowości. Od wielu lat obsługuje największe imprezy w Polsce. Jazz Jamboree, Sopot, Piknik Coun­try, Opole...

- Widz płaci, widz wymaga - stwierdza warszawski akustyk. - Tylko, że za niepowo­dzenia to właśnie realizator dźwięku dostaje zawsze w dupę. Nikt inny.

Podczas wielu imprez estradowych Ed­ward Malczewski miał okazję poznać pol­skich wykonawców rockowych. Ze współ­pracy z Korą sam zrezygnował, bo jak sam twierdzi, nie mógł wytrzymać jej "humo­rów". Nie najlepiej układała się mu współ­praca ze Skawińskim.

- Jak grał razem z Kombi, to jeszcze nie był taki kapryśny. Później, jak zaczął grać solo, wyszło szydło z worka. A to było mu za cicho, a to znów za głośno. Nie chciał posłuchać moich uwag. Polscy muzycy są­dzą, że im głośniej tym lepiej. Totalna bzdu­ra! Jak Mick Jagger spytał Franka Sinatrę, dlaczego tak cicho śpiewa, to usłyszał jedno­znaczną odpowiedź - Bo potrafię.

Scena jest już przygotowana na przyjazd artystów. Zbliża się siedemnasta. W amfite­atralnej kawiarence pojawiają się pierwsi akto­rzy. Po kilkugodzinnej jeździe ze stolicy wzmacniają się "małą czarną". Sprawiają wra­żenie beztroskich. Nie widać pośpiechu, ner­wów, tremy. Wchodzą na scenę. Oglądają ją.

Muzycy zajmują swoje miejsca. Akusty­cy proszą ich, czyli "dęciaków" o zagranie początku jednego z utworów. Asystentka re­żysera namawia "sikorki", żeby wzięły "łapki".

- To bardzo proste - pomaga mi zrozumieć Danuta Bilińska, operatorka laserów. - Dęciaki to muzycy, łapki to ręczne mikrofony, natomiast wisielce to mikrofony wiszące. Na tancerzy mówimy małpki, a na aktorów śpie­wających sikorki.

Danuta Bilińska była na wszystkich przed­stawieniach "Metra". 1 października będzie 800. raz... Czy można lubić taką pracę?

- Ja jej nie lubię, ja ją kocham - krótko wyjaśnia pani Danusia.

Na jednym podeście trenują tancerze, na innym słychać śpiewy. Totalny chaos. Temu wszystkiemu przygląda się z ławki Olaf Lubaszenko. A właściwie to nawet tego nie robi. Koncentruje się na... grze komputerowej.

Pytam, jak się czuje profesjonalista w ze­spole złożonym z amatorów.

- Uważam, że nie ma fachowców, nie ma amatorów - mówi odtwórca Krolla. - To wspaniały zespół. A czy zagranie w ponad siedmiuset musicalach może się znudzić? Mam mieszane uczucia, ale ze względów zawodowych nie odpowiem na to pytanie...

Na papierosa urywa się Andrzej Kubi­cki, rapowiec występujący w "Metrze".

- Kiedyś byliśmy rodziną. Po występie na Broadwayu wszystko się zmieniło - twierdzi Andrzej. - Niektórzy poodchodzili, innym odbiła "woda sodowa". "Metro" robiliśmy dla idei, teraz pracujemy dla pieniędzy.

Nikt z członków zespołu nie chce mówić o Edycie Górniak. Temat tabu.

- Ona od początku kreowała się na gwiaz­dę - mówi "małpka" prosząca o anonimo­wość. - Tak naprawdę nikt jej nie akcepto­wał. Zawsze niezadowolona, mająca żal do świata. To, co obecnie mówi o sobie, o swo­jej życzliwości itd., to same bzdury.

Powoli kończy się próba. Aktorzy po­nownie idą na kawę. Na widowni słychać zniecierpliwienie.

- Myśmy zaczęli, my skończymy - uśmie­cha się Mietek Kozioł. - Jutro jedziemy do Gorzowa. Show must go on.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji