Czas przeszły umierający nieustannie
W styczniu Teatr Cricot 2 pokazał w Warszawie i Krakowie najnowszy spektakl, zatytułowany "Niech sczezną artyści", który powstał w Norymberdze i tam w czerwcu 1985 miał prapremierę.
Jest to już czwarta pozycja, po "Umarłej klasie" i "Wielopolu, Wielopolu..." w Kantorowskim teatrze śmierci, jeśli zaliczymy do tego cyklu także cricotage "Gdzie są niegdysiejsze śniegi", będący studium przestrzeni i środków dla "Wielopola..."
W przestrzeni stworzonej dla "Wielopola...", "w pokoju dziecinnym przeniesionym ze wspomnienia na scenę", dzieje się także ostatni spektakl. Po ukończeniu "Umarłej klasy" Kantor pracował nad strukturą, która by dźwignęła treści, jakie chciał zawrzeć w jeszcze nie narodzonym dziele. Myślał o sposobach, które by ukazały, między innymi, właściwości ludzkiej pamięci, odkładania się wspomnień, fragmentaryczności, nieciągłości, tego, co pozostaje po latach z czasu ongiś teraźniejszego. Cricotage "Gdzie są niegdysiejsze śniegi" był świetną demonstracją dróg, jakimi chadzała myśl Kantora, zanim ukonstytuowała się na scenie przestrzeń dostatecznie realna dla warunkującej ten teatr zasady dziania się tu i teraz i dostatecznie metaforyczna, by "pokój dzieciństwa", zachowując nieostrość odbicia, jak we wspomnieniu, mógł pomieścić to, co zaplanował jego twórca. Kantor ma rację mówiąc, że przestrzeń jest równocześnie treścią i ideą jego spektakli.
Warstwa semantyczna w "Niech sczezną artyści" ma kilka planów, w tym najdalszym, najbardziej ogólnym Kantor podziela niepokoje, jakie stały się udziałem wielu artystów i intelektualistów w drugiej połowie naszego stulecia.
Z Gombrowiczowskim narratorem z "Kosmosu", walczącym z redukującym działaniem czasu, narratorem próbującym bezskutecznie zbudować w sobie "gmach pamięci" łączy go nawet figura poetycka, jaką się posługuje. Ilekroć bowiem narrator sięgał do wspomnień - "...ujawniał się tuman rzeczy i spraw niedorysowanych, niedość trzymających się kupy, coraz ten i ów szczegół wiązał się z drugim, ale inne zaraz narastały powiązania, kierunki - oto czym żyłem, jakbym nie żył, chaos, kupa śmieci, miazga - wsadzałem rękę w worek wypełniony śmieciem, wyciągałem, co popadło, oglądałem, czy mi się nadaje do budowy... domku mojego... który biedak fantastyczne przybierał kształty".
Pamięć jako "worek wypełniony śmieciem" bliska jest Kantorowskiej pamięci pojmowanej jako "czarna, dziura", w której tu i ówdzie utrwaliły się pojedyncze, znieruchomiałe obrazy, wyrwane z dawnych, nie zapamiętanych kontekstów, podobne starym kliszom. Składanie "domku" przez narratora z "Kosmosu" to próba rekonstrukcji ładu, uniwersum, scalenia humanistycznych wartości, jakich pełną destrukcję zaoferował nam wiek dwudziesty. "Pokój dzieciństwa" Kantora nie jest w końcu niczym innym, jak wyrazem tej samej tęsknoty za utraconym poczuciem trwałości, sensu, ładu, których sztuka, nauka, myśl humanistyczna jeszcze niedawno zdawały się być ostoją.
Spektakl "Niech sczezną artyści" dzieje się w tym samym co "Wielopole..." "pokoju ze wspomnień", ale zamieszkują go inne postacie. Tam byli - matka Helka, ojciec Marian, wujowie i ciotki - bliscy, wskrzeszeni przez sztukę Kantora, by jeszcze raz mogli "powtórzyć swoje życie, uregulować nie załatwione, przerwane sprawy, dokończyć je, spełnić marzenia".
W najnowszej rzeczy Kantor mówi wprost o sobie. Znajduje to wyraz już w spisie osób zamieszczonym w programie. Zawsze, jak dyrygent, prowadził spektakl Cricot 2, nie włączał jednak siebie do spisu postaci działających na scenie. Tak jest jeszcze i w "Wielopolu..."; tylko w wyliczeniu poszczególnych sekwencji, przy pierwszej etiudzie czytamy: "JA - siedzę na środku sceny będącej pokojem dzieciństwa, który ciągle na nowo ustawiam i który ciągle umiera". Natomiast w "Niech sczezną artyści" Kantor występuje już w programie i to w trzech postaciach. Tak więc obok generałów, bohatera, "którego imię nie będzie wymienione", właściciela składu przycmentarnego, wędrownej trupy komediantów, Wita Stwosza i innych - pojawia się: JA - postać realna; główny sprawca wszystkiego - Tadeusz Kantor, JA - gdy miałem sześć lat; JA - umierający, "postać sceniczna, przy pomocy której uzupełniłem siebie, głównego sprawcę".
"Niech sczezną artyści" jest wypowiedzią bardziej osobistą, bardziej intymną niż wszystkie dotychczasowe spektakle Kantora, to szereg wariacji - żeby użyć porównania z zakresu muzyki - wzbogacających główny temat "Umarłej klasy" i "Wielopola..."
Ostatni spektakl, tak jak i "Wielopole...", ma jako podstawę własny scenariusz Kantora; wykorzystane w nim zostały dwie postaci historyczne. I tak obok "tego, którego imię nie będzie wymienione", działającego już w "Wielopolu...", oraz samego Kantora, o czym mówiłam, przywoływał Kantor Wita Stwosza, nazwanego w programie z imienia i nazwiska oraz Zbigniewa Uniłowskiego ukrytego wprawdzie, ale nie mniej ważnego. Kiedy Kantor wykorzystuje postaci historyczne, ma to oczywiście zupełnie inny charakter niż miałoby, na przykład, we współczesnym dramacie. Nie można tych postaci poddać analizie literackiej; krytyk z całym swoim instrumentarium jest tu zupełnie bezradny.
Obracamy się przecież nie w kręgu języka dyskursywnego, lecz myślenia artystycznego w regionach plastyki, sztuki Wielkiej Awangardy. Postaci lub rzeczy wzięte wprost z rzeczywistości pojawiają się w dziełach Kantora jako "znalezione", "gotowe", na zasadzie wypracowanej przez Awangardę lat sześćdziesiątych, w myśl której artysta mógł dowolnie włączać do swoich prac przedmioty wytworzone przez kogoś innego, a nawet budować z nich całe struktury. Nazywało się to techniką assemblage'u. Postacie przywołane przez Kantora pełnią w spektaklu taką samą rolę, jak objets trouves w dziele sztuki. Wnoszą ze sobą pewien zakres znaczeń, jakie przywykło się wiązać z ich nazwiskami i twórczością, a więc znaczeń też niejako "gotowych", które tu stają się jednym z elementów warstwy semantycznej.
Uniłowski zafrapował Kantora środowiskiem, w jakim żył i jakie opisywał. Świat przedstawiony we "Wspólnym pokoju" i "Dwudziestu latach życia" jest zaskakująco bliski Kantorowskiej "realności najniższej rangi"; Uniłowski zszedł w regiony najbardziej upośledzone, pospolite, bez znaczenia, które po latach okazały się tak inspirujące dla sztuki lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
Kantora niewątpliwie poruszyła zawarta w powieści antycypacja własnej śmierci autora i "długie umieranie na śmietniku''. Uniłowski i jego bohater odegrali ważną rolę w formowaniu się dwóch postaci: JA - umierającego i Autora opisującego własną śmierć, które wchłonęły niesione przez nich znaczenia. Myślę nawet, że ułatwili Kantorowi znalezienie formuły scenicznego ukazania własnej śmierci, czyli jednego z najważniejszych elementów spektaklu.
* * *
"Niech sczezną artyści" nazwał autor rewią. Przewrotna to rewia, dziejąca się na cmentarzu pamięci. W uwerturze występują - właściciel przycmentarnego składu, Charon, jak prestidigitator zmieniający swe profesje, "zawsze jednak zostaje w nim coś ze wspólnika śmierci", lekarz Asklepios, wyspecjalizowany w stwierdzaniu zgonów, oraz grono żałobników ubierających w śmiertelną koszulę "tego, który odchodzi".
Rozpoczyna się teatr śmierci; wszystko się tu dzieje naraz, bowiem w wyobraźni artysty nie muszą obowiązywać reguły jedności miejsca, czasu i akcji. JA - umiera na swoim barłogu, u jego boku czuwa Autor "opisujący siebie samego, swoją chorobę i swoje własne umieranie". Pojawiła się: JA - gdy miałem 6 lat, mały żołnierzyk na dziecinnej drezynce, a za nim na koniu, na szkielecie konia jakby wyjętego z Apokalipsy, "ten, którego imię nie zostanie wymienione", wielki symbol bohaterstwa i niepodległości z młodych lat Kantora. Wokół świta generałów w srebrnych mundurach. Dwaj bliźniacy, którzy zagubili własną tożsamość, odgrywają "claunerię" poszukiwania samych siebie. Trupa wędrownych komediantów pokazuje spektakl pt. "Niech sczezną artyści". Aktorzy tej budy jarmarcznej sprzężeni są z przedmiotami, bio-przedmiotami, jak je nazwał Kantor. Wisielec z szubienicą będącą jednocześnie klozetem, w którym się powiesił (jest to postać dosłownie wyjęta ze "Wspólnego pokoju"), sutener-karciarz z knajpianym stolikiem, osobnik myjący brudne nogi - z cebrzykiem, świętoszka - z klęcznikiem i różańcem, pomywaczka - ze zlewem, dziwka kabaretowa - tylko z własnym ciałem.
W trzecim akcie pojawia się Wit Stwosz w fin de siecle'owej pelerynie i czarnym kapeluszu - buduje z aktorów i związanych z nimi przedmiotów Ołtarz Mariacki, który po chwili przemienia się w celę kaźni, dozorca cmentarny przechodzi jeszcze jedną metamorfozę, staje się katem obozowym, zaś dziwka kabaretowa - aniołem śmierci.
Scena, w której apokaliptyczni generałowie z aniołem śmierci na szkielecie konia ławą ruszają na publiczność - jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej wstrząsających.
Po scenach więziennych z resztek Ołtarza Mariackiego powstaje barykada, z dziwką kabaretową - aniołem śmierci na swoim szczycie, a zza barykady wysuwają się lufy karabinów wycelowane w publiczność. "Ostatnie dzieło Mistrza Veit Stossa. Barykada. Bez komentarza" - pisze w programie Kantor.
Zrozumiałe, że Kantor, artysta mówiący o sobie, odwołuje się w tym spektaklu, częściej niż miało to miejsce w innych jego dziełach, do dziedzictwa sztuki, do swoich wielkich poprzedników. Wiele scen, sytuacji, akcji bezpośrednio przywodzi na myśl średniowieczne tańce śmierci i sposób widzenia człowieka właściwy tej epoce, Brueghla, a zwłaszcza jego "Pochód ślepców"; Goyę, Delacroix (w końcowej barykadzie), Malczewskiego, min. z jego słynnym "Błędnym kołem", o którym Kantor mówi, iż jest "znamienną metaforą w sztuce polskiej. Również w życiu".
Zacytowałam to ostatnie zdanie, bowiem w "Niech sczezną artyści" intensywnie obecna jest Historia; od bohatera, "którego imię nie zostanie wymienione", generałów będących nosicielami różnych znaczeń, poprzez miejsca kaźni, więzienia, aż do barykad, wszystkich barykad, jakie budowano za życia Kantora.
W taki to sposób w przestrzeni, która jest jakby kadrem wyciętym z rzeczywistości czy też ramą, w jakiej świat rzeczywisty nabiera innych niż potoczne wymiarów, wśród form i koloru budujących tę przestrzeń - Kantor tworzy sytuacje, działania aktorskie, akcje, operuje swymi przedmiotami-rzeźbami. I sprawia, iż "absurdalna demonstracja wikłająca się w niemożliwościach" - dotyka istoty sztuki. Staje się nośna znaczeniowo; pole semantyczne, jakie tworzy Kantor, odbierane jest już dziś bez większych zahamowań pod różnymi szerokościami geograficznymi. Dzieje się to, oczywiście, w porządku myślenia artystycznego, nie dyskursywnego. Na tej samej zasadzie stworzonej przez sztukę ostatniego ćwierćwiecza, która wyszedłszy poza ramy obrazu sztalugowego, prawomocnym przekazem artystycznym uczyniła akcję, działania, performance, happeningi.
Trzeba jednocześnie powiedzieć, że nic w tym spektaklu nie jest jednoznaczne. Żadna sytuacja, żadna postać, żaden przedmiot. Wit Stwosz jest Mistrzem z Norymbergi, samym Kantorem, a także po prostu symbolem Artysty. Generałowie - to i ołowiane żołnierzyki z dziecinnego pokoju, i towarzysze, "tego, którego imię nie będzie wymienione" z wyblakłego mitu dzieciństwa Kantora, również - przemoc zmiatająca wszystko, co stoi jej na drodze. Znaczenia nakładają się na siebie warstwami, są migotliwe, nie zawsze łatwe do uchwycenia. Od wrażliwości widza zależy, które z nich przyjmie.
* * *
Tłumacząc genezę spektaklu i jego tytuł Kantor opowiada dwie anegdoty. Otóż tytułowe zdanie padło z ust rozeźlonej paryskiej mieszczki, niezadowolonej z rozbudowy sąsiadującej z jej posesją galerii sztuki. Druga anegdota jest historyczna. Wit Stwosz, który pod koniec życia powrócił do rodzinnej Norymbergi, został przez rajców miejskich okrutnie potraktowany; za długi przekłuto mu - jak wiadomo - policzki. Kantor obejrzał historyczny gwóźdź w muzeum miejskim Norymbergi. I oto te dwa odległe w czasie i niczym ze sobą nie wiążące się fakty wzbudziły iskrę wyzwalającą z podświadomości artysty obrazy, wizje, idee, scalającą pomysły, których realizacja już była rozpoczęta.
Trudno nie zadać sobie pytania, co w tych anegdotach poruszyło Kantora.
Ma on za sobą ponad 40 lat twórczej pracy. Niepodważalne są jego zasługi jako współtwórcy kilku kierunków, istotnych dla poszukiwań awangardy w ostatnim półwieczu. Wprawdzie środowisko plastyczne od dawna zdawało sobie sprawę, jakiej rangi jest to twórczość, oficjalnie jednak Kantor malarz był ledwie zauważany, a jego ukochane dziecko - Teatr Cricot 2 przez równo dwadzieścia lat liczył się tylko w wąskim gronie artystycznym krytyków plastycznych i kibiców nowej sztuki.
Jeszcze dziś po ostatnich występach Cricot 2 czyta się w prasie opinie, iż jest Kantor nieudanym malarzem "jak lustro odbijającym nowinki z Zachodu", że udało się mu natomiast trafić na dobry pomysł niekonwencjonalnego teatru. Albo - że Cricot 2 był bez wartości dopóty, dopóki psuł sztuki Witkacego i dopiero w "Umarłej klasie" uchwycił pewien styl zjednujący mu widzów. A przecież wydaje się, być oczywistością, że ani wtórny, nietwórczy malarz nie jest w stanie pewnego dnia zrobić teatru, w którym prawie wszystko jest plastyką najwyższej artystycznej próby, ani zły, pretensjonalny, permanentnie żerujący na jednym autorze teatr nie może ni z tego, ni z owego błysnąć dziełem tej rangi, co "Umarła klasa".
Zmniejsza się wprawdzie szok estetyczny, towarzyszący odbiorowi malarstwa od ponad 100 lat, od 1874 roku, kiedy to impresjoniści pokazali swoje płótna w Salonie Odrzuconych, dając początek rewolucji w sztuce, która wygasa dopiero teraz w konceptualizmie. Nie znaczy to jednak, by zwiększało się, niestety, rozumienie plastyki.
Ze wspaniałym dystansem do siebie i autoironią mówił Kantor pracując nad "Niech sczezną artyści" - "Nie opuszcza mnie przekorny humor (...) Z wisielczym gestem, ze śmiechem zatracenia do końca nie rezygnuję z mistyfikacji, cyrkowych, podejrzanych procederów i nikczemności".
Sądzę, że Kantor oglądając w Norymberdze słynny gwóźdź, pomyślał o policzkach wszystkich artystów kłutych na wiele sposobów przez dufną i pewną swego potoczność. Także o sobie i swoich długoletnich zmaganiach z wrogą obojętnością tych, których świadomym lub nieświadomym zawołaniem mogłoby być - niech sczezną artyści.
Nie utożsamia się on z Witem Stwoszem, czyni z niego symbol zarówno losu artysty jak i - przede wszystkim - kreacyjnych możliwości sztuki.
Jest w tym spektaklu eschatologia, historia, strzępy codzienności sprzed lat oraz myślenie o sztuce, o jej istocie, roli, znaczeniu. W "zajeździe pamięci" Kantor ewokuje siebie samego: "JA - składam się z niezliczonego tłumu postaci, od dziecka do dziś. Cały tłum idący z głębi czasu. Wszyscy są mną". Od żołnierzyka 6-letniego po JA - umierającego na barłogu.
Ale mówi także: "Idę na poszukiwanie siebie samego; sam tworzę drugiego siebie. Moje dzieło. Dzieło jest mną". Artysta i dzieło, dzieło i jego życie społeczne. Wit Stwosz buduje Ołtarz Mariacki i przekształca go w celę kaźni, później w więzienie. Możliwości kreacyjne sztuki są nieograniczone, historia jednak jest silniejsza: silniejsi są ci, którzy ją tworzą.
Nakłada się tu na siebie kilka warstw znaczeniowych. Bezsilność sztuki nie tylko wobec Historii, lecz także wobec pytań egzystencjalnych, ostatecznych, wobec śmierci. Bezradność sztuki wobec życia, niemożność zapobieżenia jakiemukolwiek złu. Jej nieskuteczność; osamotnienie sztuki i artystów wśród obojętności tłumów.
Nie jest to samoświadomość właściwa jedynie Kantorowi. Cała Awangarda boleśnie borykała się z takimi samymi problemami, aż po konceptualizm, który podejmując próbę totalnej ucieczki odciął się od odbiorcy, wręcz od kontaktów z rzeczywistością.
W teatrze śmierci z patosem i szyderstwem, a także z niewiarygodną maestrią formalną, Kantor mówi o sprawach najważniejszych dla sztuki XX wieku. Zresztą czy tylko dla sztuki?