Artykuły

Sennie o sercu i nadziei

"Calliya" wg "Calineczki" Hansa Christiana Andersena w reż. Małgorzaty Szabłowskiej w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Was.

"Calliya" przygotowana przez SZABŁOWSKA Studio i Teatr Komedia w Warszawie miała być w zamierzeniu zespołu realizatorów muzycznym widowiskiem scenicznym wykorzystującym akompaniament muzyki Stanisława Syrewicza, magiczne kostiumy Katarzyny Rot, akrobacje na rurze, a także umiejętności aktorsko-taneczne młodych wykonawców przygotowanych choreograficznie przez Annę Hop. Scenariusz, scenografia i reżyseria spoczęła w rękach Małgorzaty Szabłowskiej, która niestety nie zapanowała nad dramaturgią spektaklu, który szczególnie w części pierwszej dłużył się niemiłosiernie. Podjęte ryzyko dofabularyzowania i udramatyzowania tekstu nie do końca się powiodło. Dopiero w akcie drugim, kiedy do akcji wkroczyła Mysz, Kret i Jaskółka przedstawienie potoczyło się żwawiej, by w finale znowu wybrzmieć nudną i zupełnie nie wpadającą w ucho piosenką.

Oparte na motywach baśni Hansa Christiana Andersena przedstawienie, pomimo pojawiających się na scenie motyli, kumkających żab, chrabąszczów i zwiewnych elfów, wydaje się być na początku jakby zupełnie martwe i pozbawione życia. Można odnieść wrażenie, że wykonawcy nie do końca radzą sobie z tekstem, który w swoich rymowankach, gubiących nostalgiczną poezję oryginału, brzmi w ich ustach sztucznie i mało wiarygodnie, zaś próby sugestywnego ożywiania obrazu pojawiały się jedynie w układach choreograficznych, które miały być ważnym elementem wzruszającej opowieści o Calineczce, jej dojrzewaniu i poszukiwaniu możliwości spełniania swych marzeń, pragnień i tęsknot. I choć kostiumy mogły cieszyć oko, to przerażająca senność nie pozwalała nawet dzieciom wstrzymywać tchu z wrażenia i zamierać z zachwytu. Nieco lepiej zaczęło się dziać dopiero w drugiej części spektaklu, kiedy na scenę wkroczyła Mysz w interesującej kreacji Sandry Staniszewskiej oraz dynamiczny i pełen temperamentu Kret, zagrany przez Adama Adamonisa. Nawet rola tytułowa Oli Kalickiej nabrała przy tym znakomitym ducie jakby rumieńców i odbiegła nieco od wcześniejszego deklamacyjnego tonu. Dzięki precyzyjnemu oświetleniu (Olga Skumiał) wreszcie do głosu doszła również przestrzeń, raz lśniąco połyskująca, to znów majacząca w półcieniach. Scenograficzno-choreograficznej bujności nie dorównywała niestety leniwie sącząca się przez cały spektakl muzyka, jakby przypadkowo dopasowywana do tego, co działo się na scenie lub zupełnie z dramatyzmem zdarzeń nie skorelowana.

Spektakl Szabłowskiej jest kulawy przede wszystkim pod względem kompozycji, jak i zastosowanej konwencji. Zachwiane są w nim proporcje między jego poszczególnymi elementami. Zastanawiam się czy nie lepiej byłoby opowiedzieć całą historię tylko ruchem i tańcem, bo pod tym względem spektakl prezentuje się chyba najlepiej. A tak partytura utkana z różnych modułów z pogranicza sztuki aktorskiej, tanecznej i ekwilibrystycznej łamie rytm widowiska, które ma spory potencjał, tyle że nie zawsze dobrze spożytkowany. Jednak raj samych tylko wzrokowych objawień to za mało, by pokazać wyryte w sercu Calineczki marzenie, które nigdy się nie starzeje. Już w samej reżyserskiej koncepcji wszystko wydaje się zbyt idealistyczne, romantyczne i jakby utopijne, w niezgodzie z naszym prawem tęsknoty za przedwiecznym, niebiańskim i wielobarwnym światem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji