Ewangelia według Kantora
JEŚLI TANDETNA MELODYJKA z tingel-tanglu wyciska łzy wymagającej i nieskorej do łatwych wzruszeń publiczności, jeśli widzowie zastygają w zachwycaniu słuchając pieśni niegdyś legionowej, a dziś funkcjonującej tylko w repertuarze imieninowo-alkoholowym, jeśli definicja Sztuki staje się równoważna z definicją Śmierci, Więzienia i Zbrodni, to znaczy, że dochodzi do całkowitego przewartościowania systemu wszystkich norm estetycznych, intelektualnych i filozoficznych.
Jeśli polskie kompleksy, polski prowincjonalizm, polskie tęsknoty urastają do miary człowieczego universum i stają się jedynym możliwym wytłumaczeniem sensu Sztuki, rozumianym jako wyłączny sens bytowania, to znaczy, że poza sztuką i człowiekiem ją tworzącym nie istnieje nic.
Codzienność jest złudna i niepoważna, tworzą ją czynności bez znaczenia, puste, pozbawione logiki, martwe, uosabiające bezskuteczność rzeczywistości, gdzie ludzie współżyją jak umarli. Wszystko brutalnie pomieszane; wisielcy i rzezimieszki, dziwka uliczna i świętoszka cnotliwa, sprośne piosenki i żołnierska pieśń patriotyczna, modlitwy i hulaszcze okrzyki karciarza, wulgarna pomywaczka i sława narodu, generałowie jak srebrne rzeźby antycznych wodzów, sny dziecka i KOŃ BOJOWY, z którego został szkielet i pożółkłe kości. Tak o swoim najnowszym spektaklu - "Niech sczezną artyści" - pisze Tadeusz Kantor.
I taki ten spektakl jest: pełen brudu i świętości, bluźnierstw i przekory, ironii i grozy. Jednak zawarte w nim wzajemnie wykluczające się wartości sumują się w jedną wielką wartość nadrzędną, ponadczasową i uniwersalną. Jak ją nazwać, jak zinterpretować? Ponownie odwołajmy się do słów samego Kantora: - Raz jeszcze odkrywam tę siłę wyklętą i zmąconą szaleństwem, która przez przestępstwo, odwrotność i tylko w ten sposób jest zdolna przekazać, jak krzyk tragiczny, manifestację najbardziej dramatyczną SZTUKI I WOLNOŚCI! ... Więzienie . Pojęcie odcięte od życia barierą niedostępną, nie-ludzkie, "niemożliwe" i tak OBCE, że - dopuśćmy to bluźnierstwo - może się spotkać, gdzieś na najodleglejszych "rozstajach" z DZIEŁEM SZTUKI.
W zapisie słownym prawda ta wydaje się wielce dyskusyjna. W realizacji teatralnej nie pozostawia wątpliwości, że jest jedynie słuszna. I to tak w sensie artystycznym, jak i zupełnie przyziemnym, utylitarnym.
Osobliwe i niepowtarzalne zjawisko, jakim jest teatr Tadeusza Kantora, wyrasta - mówiąc w największym uproszczeniu - z autobiografii artysty. Tak było w "Umarłej klasie", tak w "Wielopolu, Wielopolu", tak jest i w "Niech sczezną artyści". Ale autobiografiom to bardzo szczególny, przefiltrowany przez głęboką wiedzę o sztuce, intelektualizm i - co tylko pozornie zakrawa na paradoks - ogromne pokłady emocji skierowanych tak ku sobie samemu jak i światu w ogóle. Z ułamków własnej biografii, z fragmentów dziejów sztuki i rozumu ludzkiego, z odprysków prymitywnej, ułomnej rzeczywistości, z mroków podświadomych uczuć i z cieni uczuć świadomych Kantor konstruuje teatr, który służy mu do wypowiedzenia prawd uniwersalnych. Jest przy tym ogromnie konsekwentny w budowaniu obrazu scenicznego. Jego teatr polega na piętrzeniu, a następnie porządkowaniu chaosu, czy - raczej - wywodzeniu z chaosu logiki idei. Racjonalizm wydaje się być obcy Kantorowi. Wszystko, co dzieje się na jego scenie, wypływa z filozoficznego niepokoju, z ustawicznych prób definiowania zjawisk nieuchwytnych, z nadwrażliwości i psychopatycznej niemal intuicji. Ale to kolejno złudzenie i kolejny paradoks. Tak naprawdę bowiem teatr Kantora wynika z doświadczeń codzienności. Doświadczeń, co prawda, uwznioślonych, przetransponowanych na język niepowszednich emocji i świadomie zdeformowanych, lecz mających swe źródła w najbardziej codziennych zdarzeniach.
Inspiracją dla "Wielopola" stały się np. wspomnienia z dzieciństwa i rodzinnej wsi autora. "Niech szczęsną artyści" ma źródła jeszcze bardziej konkretne. Było to 5 marca 1982 roku w Paryżu - powiada Kantor. - Ożywiona rozmowa w gronie przyjaciół. Właśnie kończyła opowiadać zabawną historię kustosz sławnej galerii. Chodziło o zgodę sąsiadów galerii na przeprowadzenie jakiejś zmiany budowlanej, wspólnej dla galerii i sąsiadujących rejonów. Oczywiście sąsiedzi protestowali. Na argument, że przecież galeria, gdzie wystawiają znani artyści, przynosi sławę całej okolicy, któraś z sąsiadek wrzasnęła: Niech Zdechną artyści!
Równocześnie rozmawiałem ze znanym mecenasem sztuki, przybyłym z Norymbergi o ewentualnej możliwości stworzenia czegoś w Norymberdze. W pewnym momencie powiedziałem: (...) jedyną rzeczą, którą mógłbym zrobić nie gdzie indzie jak tylko w Norymberdze, jest opowieść o gwoździu, którym przebito policzki Veit Stoss'a, stosując się do prawa przewidującego taką karę za przewinienia finansowe. Stało się to wtedy, gdy Mistrz jako starzec, gnany tęsknotą, z Krakowa, któremu pozostawił największe dzieło swego tycia - Ołtarz Mariacki, po długiej wędrówce dobił do wrót swego domu rodzinnego.
"NIECH ZDECHNĄ ARTYŚCI" krzyknąłem zachwycony zbieżnością dwu opowieści. Oto tytuł mojego spektaklu.
Te dwa, tak nieprzystające do siebie wydarzenia, zaowocowały spektaklem, który umyka wszelkim tradycyjnym definicjom. Akcja przedstawienia - jeśli w tym wypadku w ogóle można mówić o akcji - toczy się w czasie jakby zawieszonym między modernizmem a dwudziestoleciem międzywojennym, jest to zarazem czas umowy, niejako ponadczasowy, wyznacznik odniesień do realności stanowi głównie muzyka - pieśń legionów Piłsudskiego i tango z jakiego "Qui pro quo" czy innego "Morskiego Oka". Wszystko zaś dzieje się niby w jarmarcznej budzie wędrownego teatrzyku lub cyrku, niby na gigantycznym cmentarzu, gdzie obok ciał ludzi złożono także ich myśli i uczucia. Całość zaś wiąże postać artysty-dekadenta o zasłoniętej twarzy. Że jest te Wit Stwosz, o tym można wywnioskować jedynie z faktu, iż wraz z jego pojawieniem się, wniesione zostają na scenę skrzynie z napisem "Kraków" i "Norymberga''. Wejście Stwosza ma miejsce mniej więcej w połowie spektaklu, I dopiero od tego momentu zaczyna się klarować idea przedstawienia. Chaos powoli przekształca się w porządek, który w finale zaowocuje przejmującym przesłaniem o nadrzędności sztuki wobec życia. A także o kosmogonii artysty i twórczości w ogóle.
Intelektualna koncepcja spektaklu "Niech sczezną artyści" jest stosunkowo prosta, sprowadza się do przeprowadzenia dowodu na samotność twórcy, jego wyobcowanie, świadome wyrzeczenie się wątpliwych skądinąd uciech świata. I zapewne widowisko to nie pozostawiłoby większego wrażania, gdyby nie jego oprawa emocjonalna. To, że Sztuka jest wyborem, a akt twórczy aktem męczeństwa graniczącego niekiedy z samounicestwieniem artysty, wiemy nie od dzisiaj. Prawdy Kantora dalekie są więc od objawienia. Jednak sposób ich przekazania, uczynienie udręczenia czymś dotykalnym i namacalnym, całkowite zatarcie granicy między jawą a sennym widziadłem, między koszmarem realności a jeszcze większym koszmarem pamięci i myśli - to wszystko sprawia, że prawdę znaną i wielokrotnie sprawdzoną odczytuje się całkowicie na nowo. Że objawia się ona jako prawda, która pożerając i niszcząc dotychczasowy kanon estetyczny, odkrywa wartości wcześniej nie uświadomione.
Porażenie - to chyba najwłaściwsze słowo dla określania reakcji, jaką wywołuje najnowsze dzieło Kantora. Wychodząc z przedstawienia, byłem porażony nie genialnością wizji teatralnej choć w geniusz autora nie wątpię, nie zmasowaniem obrazów o wielkiej sile ekspresji, nie przejmującym misterium największego i najdoskonalszego ze znanych mi teatrów, ale nagle i wyłącznie pod wpływem Kantora zrodzonym przeświadczeniem o Sztuce, jako jedynej racji sankcjonującej nasz byt.
Mój Boże, ileż to razy ten właśnie pogląd wygłaszałem przy mniej i bardziej poważnych okazjach! Ile razy chciałem uwierzyć w jego prawdziwość. I zawsze okazywał się pozą, efektem przejściowego nastroju, przekorą nawet. Teraz jest ewangelią według Kantora.