Artykuły

Teatr wymaga więcej

- Z wiekiem pojawiła się - nie wiem dlaczego i po co - rosnąca odpowiedzialność. To obciąża, stresuje, nieraz wręcz paraliżuje - mówi WŁADYSŁAW KOWALSKI, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Małgorzata Piwowar: Jeszcze kilka lat temu mówił pan, że nie wyobraża sobie, jak można brać na barki aż tak dużo. A dziś pracuje pan tak intensywnie, że trudno umówić się na rozmowę. Począwszy od przedstawień Krystiana Lupy - "Sztuka hiszpańska" i "Wymazywanie", po "Narty Ojca Świętego" Piotra Cieplaka i "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Agnieszki Glińskiej.

Władysław Kowalski: Taki jest los aktora, że nie wszystko da się zaplanować. Wiele propozycji przychodzi nieoczekiwanie, wszystko dzieje się trochę poza nami. A trzeba dodać, że gdy gra się w dwóch przedstawieniach u Lupy, odczuwa się to tak, jakby się grało w czterech u innych. Są bardzo długie, wymagają dużo czasu.

Od tego sezonu jest pan aktorem Teatru Dramatycznego. To zaskakujące, bo zmiany teatrów traktował pan zawsze jako ostateczność.

No tak, zrobiłem coś, czego się po sobie nie spodziewałem - po 30 latach pracy w Teatrze Powszechnym zdecydowałem się na zmianę. To było bardzo trudne, nie ukrywam. Ja w ogóle pracowałem w bardzo niewielu teatrach, w przeciwieństwie do większości moich kolegów. Ale im dłużej gra się w jednym miejscu, tym większa rozterka, czy je opuścić. I jeszcze ból odchodzenia - chodzi o ludzi, atmosferę. Pojawia się lęk przed nieznanym. W przypadku Lupy - czy podołam, czy się sprawdzę. Ale mam nadzieję, że dzięki Lupie - nie utonę.

Po to, żeby pracować z tym reżyserem, rozstał się pan z Teatrem Powszechnym?

Tak, to był główny powód. Zawsze byłem zafascynowany sposobem jego pracy i wynikami, jakie osiągają u niego aktorzy na scenie, choćby w "Kalkwerku" czy "Rodzeństwie". Bardzo chciałem zobaczyć, jak się z nim pracuje. Miałem jednak wielkiego stracha, bo przecież przez całe życie zawodowe grałem w normalnym, statecznym teatrze. Ale bardzo mnie kusiło, żeby dowiedzieć się czegoś nowego.

Czy przy takim doświadczeniu, jak pańskie można jeszcze dowiedzieć się czegoś nowego o swej profesji?

Zdecydowanie tak. Mam zresztą trochę pretensji do losu, że moje spotkanie z reżyserem Lupą zdarzyło się tak późno. On prezentuje inne myślenie o aktorstwie, byciu na scenie. Winny sposób buduje relacje międzyludzkie, inaczej przekazuje emocje, myśli.

Na czym polega ta różnica?

To bardzo trudne pytanie, bo niemożliwością jest opowiedzieć o tym w kilku słowach. Lupa, na przykład, bardzo ceni umiejętności, doświadczenie, ale korzystanie z tego, co już się posiada, bywa często przeszkodą, a nie pomocą w pracy u tego reżysera. Trudno to nazwać. Często daje do zrozumienia, że nie jest tak, jak się aktorowi zdaje. Jest szalenie wymagający - emocjonalnie, myślowo. Nie znosi banału. Chce, by aktor wchodzący na scenę był białą kartką. W czasie prób próbuje dotrzeć do złożoności człowieka, jego charakteru, myślenia, jego wrażliwości. Ale nie lubi, gdy owa biała kartka wypełnia się ładnym, równym, wyrobionym pismem. Woli koślawe litery, może czasem nieporadne, i powstające z nich słowa, które próbują dotknąć czegoś naprawdę ważnego. To bardzo wyczerpująca praca.

Nie rozumiem w takim razie, dlaczego wielokrotnie pan mówił, że gdyby drugi raz wybierał pan profesję, prawdopodobnie nie zostałby aktorem.

Chętnie powtórzyłbym to i teraz. Nie nadaję się do tego zawodu ze względu na jego charakter. Z perspektywy wielu lat mogę to dziś powiedzieć nawet z większą pewnością niż kiedyś. W miarę upływającego czasu stres związany z odpowiedzialnością za to, co robię, jest coraz większy. Dawniej byłem bardziej beztroski i łatwiej mi wszystko przychodziło. Ale z wiekiem pojawiła się - nie wiem dlaczego i po co - rosnąca odpowiedzialność. To obciąża, stresuje, nieraz wręcz paraliżuje. W moim przypadku uprawianie tego zawodu odbywa się dużym kosztem, wymaga znacznego wysiłku psychicznego. Bardzo rzadko zdarzało mi się dostać coś w prezencie - to znaczy, żeby wystarczyło nauczyć się tekstu, wyjść na scenę i wszystko było od razu, jak trzeba.

A może jest pan po prostu perfekcjonistą?

Aktor powinien mieć bezgraniczną wiarę w siebie i w to, co robi. I tego chyba mi brak. Pochodzę ze wsi, ze środowiska, które życie traktuje bardzo serio. Tam odpowiedzialność za wykonywaną pracę jest olbrzymia. W rodzinnym domu nauczono mnie, że do życia i pracy należy mieć bardzo poważny stosunek. A to nieczęsto pomaga w mojej profesji. Uprawiając zawód aktora, czasami trzeba mieć do tego dystans. I tego całe życie się uczyłem - czasami się udawało, czasami nie. Kiedyś we francuskim filmie grałem malarza Maksa Ernsta i miałem na zbliżeniu podpisać się jego charakterem pisma. Ćwiczyłem bardzo pilnie przez cały dzień. Kiedy doszło do kręcenia tej sceny, nie wyszedł ani pierwszy, ani drugi, ani trzeci dubel. I wtedy reżyser powiedział do mnie: "Ladislaw, to tylko film". Tego mi właśnie brakowało - świadomości, że to tylko teatr, tylko film, tylko aktorstwo, a nie oranie ziemi czy koszenie trawy. Bo właśnie sianie, koszenie, oranie są na serio, naprawdę, a aktorstwo - raczej nie.

Czy to dlatego tak krótko uczył pan studentów w szkole teatralnej?

Po sześciu latach zrozumiałem, że nie nadaję się do tego. Bardzo lubiłem zajęcia ze studentami, ale w pewnym momencie zauważyłem, że bardziej angażuję się niż moi podopieczni. A wtedy zawstydziłem się, poczułem strasznie głupio i powiedziałem sobie, że więcej nie będę się tym zajmował.

A dlaczego pan - miłośnik literatury Manna, Czechowa - wyreżyserował aż trzy współczesne sztuki Marka Bukowskiego?

Z "Ciałopaleniem" to była poważna sprawa. To był rodzaj publicystyki dotyczącej kwestii, które mnie bardzo interesują i dotykają. Opowieść o powikłanych stosunkach polsko-żydowskich, próba zastanowienia się, skąd się bierze antysemityzm - często nieuświadomiony - który uważam za rzecz obrzydliwą. A następne dwa teksty... Mam świadomość, że nie zawsze wszystko musi być na najwyższym diapazonie i z najwyższej półki. Czasem wartości można przekazać w sposób nieco łatwiejszy. Wynika to też z próżności, z przekonania, że więcej ludzi to obejrzy.

O to pana trudno posądzać. Sprawia pan wrażenie człowieka osobnego w środowisku.

Może trochę i nim jestem, ale to wynika przede wszystkim z mojego charakteru. Miałem udany start i teatralny, i filmowy, ale nigdy nie zachłystywałem się tym, że jestem aktorem. A i potem, kiedy grałem dużo, niewiele się pod tym względem zmieniło. Dziś czasy są inne - tak jak i zmienili się aktorzy, reżyserzy, producenci. Kiedyś teatr był główną bazą, okazją do sprawdzenia się, zadowolenia, potwierdzenia, że się jest kimś w tym zawodzie. Dzisiaj - niekoniecznie. Poza tym były ważne filmy, ciekawe Teatry TV. Dziś, w produkowanych obecnie serialach, nie widzę zbyt wielu ról dla aktorów.

Ale w serialu "Na Wspólnej" pan zagrał.

Tak, zagrałem, bo to był lekarz, a ja mam słabość do lekarzy.

Jest pan rozczarowany współczesnym światem?

Na pewno boli dewaluacja pojęć. Kiedyś usłyszałem, jak pewna pani prowadząca audycję z okazji jubileuszowego odcinka serialu powiedziała, że wzięło w nim udział 180 czy 200 najwybitniejszych polskich aktorów. Pomyślałem, że to dziwne. Bo uważałem dotąd, że słowem "wybitny" mógłbym obdarzyć może dziesięciu, może piętnastu aktorów. Innych określiłbym raczej jako znakomitych, bardzo dobrych czy dobrych. Słowa: "kreacja", "wybitny", "znakomity" zatraciły dziś swoje znaczenie, bo się nimi szasta. Wszystko się pomieszało, ale taki jest świat. Siłą rzeczy i teatr jest na boku. Ale z drugiej strony widzę, że młodzi, którzy bardzo dużo grają w serialach, ale także w teatrach, wiedzą, gdzie jest prawdziwe źródło, prawdziwe wartości. Publiczności też nie jest łatwo, bo jest zmylona i ogłupiona przez najczęściej żenujący poziom propozycji telewizyjnych. Z jednej strony widzowie chcą teatru, ale z drugiej oczekują, że rozmowa z nimi będzie się toczyć na znanym im poziomie małego telewizyjnego okienka. Tymczasem teatr wymaga więcej. Ktoś powiedział, że tym więcej wynosi się z przedstawienia, im więcej wniosło się, przychodząc na spektakl. I chciałbym, żeby publiczność mogła częściej śmiać się w teatrze, bo bardzo to lubi. Tylko żeby był to mądry śmiech.

Małgorzata Piwowar

***

Sylwetka

Dziś kończy 70 lat. Urodził się w Żurawcach k. Tomaszowa Lubelskiego; do teatru zbliżył się dzięki swemu poloniście. Ten namówił go do zdawania do PWST, choć młody Kowalski sądził, że lepiej byłoby zostać chemikiem. Zadebiutował w 1959 r. bardzo udanie rolą Goeffa w "Smaku miodu" wyreżyserowanym przez Konrada Swinarskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Popularność przyniosły mu także pierwsze role filmowe: Olka w "Rozstaniu" (reż. Wojciech Jerzy Has), Jerzego w "Kolumbach" i lekarza w "Trzeba zabić tę miłość" (reż. Janusz Morgenstern). Grał dużo także w Teatrze TV, zbierając laury za kreacje aktorskie - Kajtka w "Pożegnaniach", Toma w "Szklanej menażerii". Świetnie wiodło mu się także na scenie (od przyjazdu do Warszawy w 1960 r. kolejno Teatr Ateneum i Powszechny). Za rolę Podkolesina w "Ożenku" dostał wiele prestiżowych wyróżnień, m.in. Nagrodę im. A. Zelwerowicza. Zagrał wszystkich najważniejszych bohaterów Czechowa, a dziś za swoje najciekawsze zawodowe wyzwanie uważa pracę z Krystianem Lupą. Jest człowiekiem bardzo nieśmiałym. Twierdzi, że udzielanie wywiadów jest znacznie trudniejsze niż budowanie roli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji