Artykuły

Niech sczezną artyści...

POWIAŁO wielkim wydarzeniem. Jeszcze na długo przed rozpo­częciem pierwszego przedstawie­nia. Ta wielka umiejętność ognisko­wania na swojej pracy uwagi wielu ludzi - i to nie tylko w Polsce - jest jedną z tajemnic osobowości Tadeusza Kantora, który z progra­mem "Niech sczezną artyści" wystą­pił niedawno w warszawskiej Stodole.

Dla mnie przygoda cricotowska zaczęła się już w przeddzień premiery - a właściwie polskiej prapremiery. Na konferencji prasowej. Frekwencja duża, nawet kilku cudzoziemców. Właściwie nie wiadomo, o czym mówić. W Polsce nikt dzieła nie widział. Światowa prapremiera odbyła się przecież 2 czerwca ubieg­łego roku w Norymberdze, gdzie ma siedzibę jeden z dwóch zachodnich oprócz polskiego - mecenasów Cricota, Instytut Sztuki Nowocze­snej; drugim jest Centrum Poszu­kiwań Teatralnych w Mediolanie. Ta światowa prapremiera w Norym­berdze i polska w Warszawie, świadczy, że Kantor stara się nadać swojemu dziełu jak najszerszy wy­miar.

Mistrz odczytuje co ważniejsze fragmenty z programu teatralnego. Wyrazista mimika pooranej twarzy i gestykulacja, które zachowałyby swoją ekspresyjność nawet w kil­kutysięcznej sali. Mówi, że odpowia­dając na zaproszenie do udziału w I Spotkaniach Teatru Wizji i Pla­styki w Katowicach, wystosował list protestacyjny do wojewody, tłuma­czący, iż te wszystkie teatry narracji plastycznej to bzdura, na którą państwo niepotrzebnie wydaje mi­liony złotych. To się nazywa: chronić własną osobowość, nie dać się zaszufladkować. Potem jeszcze kilka kąśliwych uwag pod adresem innych artystów, np. Dudy-Gracza, i clou programu - projekcja wideo. Na stołach dwa kolorowe telewizory. Mistrz pyta, co wolimy: zobaczyć uroczystość wręczenia mu Legii Ho­norowej z przemówieniami Jean Lo­uis Barrault i jego samego, czy też reportaż z prób, nakręcony przez Włochów w Mediolanie. Stajemy, oczywiście, na wysokości zadania i wołamy o Legię Honorową. Mnie podkusiło, żeby zaproponować wyświetlenie na jednym telewizorze Legii, a na drugim reportażu, ale, na szczęście, w ogólnym rozgwarze mój głos nie dotarł do czoła. Wszyst­ko odbyło się rzeczywiście bardzo pięknie. Tylko któraś ze starszych, bywałych w świecie koleżanek szep­cze: dawniej to dopiero była uro­czystość, wszyscy we frakach, teraz nawet minister Lang w garniturze. W nagrodę oglądamy też włoski re­portaż z prób. Znakomity, nakręcony z poczuciem humoru. Pokazuje na­wet, jak Kantor się złości, "ustawia" wszystkich mocnym słowem.

Naprawdę dobra konferencja prasowa nie może się obyć bez skandalu. Skandal wybucha więc w najbłahszej sprawie. Mistrz pragnie na oczach dziennikarzy wręczyć uroczyście zaproszenie Aleksan­drowi Bardiniemu. Tymczasem biuro­kracja studencka ma swoje wymagania. Muszą sprawdzić, czy już nie wysłali itd. Następuje więc demoniczne "mycie głów". Studenci zagryzają wargi, ale trzymają się dzielnie. - Niech się Pan tym nie przejmuje - mówię przy wyj­ściu do najbardziej "zmytego" studenta - po prostu przedstawienie już się za­częło, to była tzw. przed-akcja, czyli po niemiecku "vorgeschichte". - Znam ter­minologię Ingardena - zaskakuje mnie student - tylko obawiam się, żeby przed-akcja nie była bardziej dramatycz­na i bulwersująca od akcji właściwej. Wreszcie - przedstawienie. Cztery pierwsze rzędy zarezerwowane przez Te­atr dla specjalnych gości. Nestora pol­skiej krytyki teatralnej upychają gdzieś dopiero w trzecim. I to w samym kącie. W pierwszym rzędzie pilnuje porządku sam mistrz. Sadza Sandauera, resorto­wego ministra, wicepremiera, znalazło się też miejsce dla wicemarszałka Sejmu. Sukces jeszcze przed rozpoczęciem wi­dowiska. Obserwuję zabiegi znanego kry­tyka, starającego się zdobyć dobre miejsce. Wpada na pomysł - kordialnie wita się z kimś ważnym i siada obok niego. Cerber jest bezradny.

Zaczęło się. Na scenie, jak zwykle sam Kantor. Dyskretnymi, acz wy­razistymi ruchami palców dyryguje muzyką, aktorami, zarazem widow­nią. Uśmiecha się, to znów jakby się gniewał - najlepszy aktor tego te­atru.

"Niech sczezną artyści" wraz z "Umarłą klasą" i "Wielopolem..." tworzą swoisty tryptyk podszyty do­świadczeniami historycznymi i oso­bistymi twórcy, a także doświadczeniami wypływającymi z dzieł innych artystów. Jego głównym nurtem jest umieranie, ale nie jako gwałtowny, pełen ekspresji finał, lecz jako powolny proces, stałe odchodzenie.

Kantor w teatrze - tak samo jak w plastyce - korzysta z elementów gotowych. Stąd piosenka lumpowska, jakieś tango, piosenka ułańska, marsz wojskowy, "Pierwsza bryga­da", pieśni religijne. W języku - odzywki karciane, teksty lumpowskie, zwroty obiegowe. Scena żywcem przeniesiona ze "Wspólnego pokoju" Zbigniewa Uniłowskiego - odwiedziny panny Leopard u umierającego na raty Lucjana Salisa. Dziecięca drezyna z dzieciństwa Kantora. Groteskowy, pełen małości i zamierzonej tandety jest ten świat sceniczny, który Pan Tadeusz - żeby użyć określenia gotowego - wywodzi z wizja Brunona Szulca. Tak samo, jak cały Cricot-2 można wywieść z idei Witkacego. W tym te­atrze odbyła się przecież pierwsza powojenna premiera witkacowska.

"Niech sczezną artyści" - pierwotnie planowany tytuł "Niech zdechną artyści" - robią wrażenie swoim bardzo oso­bistym tonem, jakby twórca wyzwalał przed widzem własne lęki, fobie i wizje. Stworzenie podmiotu przeżywającego - w kilku osobach - jest istotą teatru poetyckiego Kantora.

Cudowne, groteskowe pomysły: lump pod przedziwną szubienicą; praczka nie kryjąca, iż jest mężczyz­ną; Kasztanka Marszałka, która jest końskim szkieletem; Marszałek gra­ny przez Marię Kantor - patos gry skontrastowany niskim wzrostem aktorki; szarosrebrzyści, zrytmizowani generałowie, ustylizowani na widma; przedziwne maszyny tortur, kojarzące się z cierpieniami, które przychodzi nam nieść przez życie; trochę młodopolski Wit Stwosz jako symbol artysty, a zarazem przeży­wający podmiot.

Obrazy wynikają jeden z drugiego, albo jeden za drugim biegną. Wielką rolę odgrywa rytm muzyki - siła organizująca całość widowiska. W połowie napięcie jednak spada. Bardzo dobre i zaskakujące na początku pomysły powtarzają się po kilka razy. Jakby Kantor sam bawił się nimi. Na szczęście, w ostatniej części, widowisko odzyskuje swoją drapieżność, a raczej jego drapież­ność się wzmaga. Żartobliwa grote­ska przemienia się w przejmujący dramat. Wit Stwosz buduje na na­szych oczach swój ołtarz. Jest nim barykada - rumowisko, na którym leżą symbole naszych cierpień.

Kantor, jak wielu awangardowych artystów - np. Gombrowicz, który pisał komentarze do swoich sztuk - bardzo pragnie dotrzeć do widza. Stąd dwuczęściowy program z ob­szernymi komentarzami i przewod­nikiem po poszczególnych scenach. Jeśli jednak nie wszystkie znaczenia spektaklu docierają do widza, do­chodzi doń główny zamiar twórcy, wynikający z wymowy, atmosfery i rytmu świata scenicznego. A to jest przecież najistotniejsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji