Artykuły

Kto się boi artystów...

PIĄTEK, 10 stycznia, 12.00 - konfe­rencja prasowa. Wśród dziennikarzy ożywienie, szepty, pytania: "W jakiej Mistrz formie - dobrej, złej? Wydaje się, że w dobrej..."

Konferencja się zaczyna. Głos ma Mistrz. Następne półtorej godziny z Ta­deuszem Kantorem będzie czasem wypeł­nionym kształtowaniem opinii o jego te­atrze, objaśnianiem spektaklu, choć sam w jednym z wywiadów powiedział: "Prze­cież istotą dzieła sztuki jest tajemnica, enigmatyzm, aura, w której człowiek się obraca... Ja sam nie chcę, żeby spektakl był zrozumiały w tym potocznym pojęciu. Nie wierzę, że dzieło sztuki może być zro­zumiale do końca". Ale sztuka sztuką - a życie życiem. Więc najpierw o tytule nowego spektaklu:

- Było to wieczorem 5 marca 1982 roku w Paryżu - wspomina Tadeusz Kantor.

- Ożywiona rozmowa w gronie przyjaciół. Właśnie kończyła opowiadać zabawną hi­storię kustosz sławnej galerii. Chodziło o zgodę sąsiadów galerii na przeprowa­dzenie jakiejś zmiany budowlanej, wspól­nej dla galerii i sąsiadujących regionów. Oczywiście, sąsiedzi protestowali. Na ar­gument, że przecież galeria, gdzie wysta­wiają znani artyści przynosi sławę całej okolicy, któraś z sąsiadek wrzasła: "Niech zdechną artyści!".

Potem przyszła propozycja od pewnego norymberskiego mecenasa sztuki - wy­stawienia czegoś w tym właśnie mieście. Tadeusz Kantor znalazł jedną tylko moż­liwość - zrobienie opowieści o gwoździu (przechowywanym w tutejszym muzeum), którym przebito policzki Wita Stwosza za niedopełnienie jakichś finansowych zobo­wiązań. Dla Tadeusza Kantora obie sytu­acje - ta paryska, i ta norymberska - są zbieżne, wykrzykuje więc: "Niech zdechną artyści!" "Niech sczezną" - ła­godzi potem i tak powstaje tytuł.

O sobie samym Kantor powiedział kie­dyś, że od czasu "Umarłej klasy" wciąż tworzy jeden spektakl. Może uwalnia wy­obraźnię od zapełniających ją wspomnień, a może właśnie zaludnia ją postaciami, przywołanymi z dzieciństwa, za swojej i narodowej przeszłości. W jego spektak­lach niemal wszechobecna jest śmierć. Nie ona go jednak w gruncie rzeczy interesuje, lecz powolny proces umierania, jakiemu ulegamy nieustannie.

W spektaklu "Niech sczezną artyści" śmierć, która dotąd w sztuce zawsze była gwałtowną kulminacją dramatu, tutaj - jak powiada Kantor - jest spoiwem, które łączy różne elementy życia. Przy­znaje też, że w jego spektaklu pobrzmie­wają echa "Wspólnego pokoju" Uniłow­skiego - książki, której wpływu się nie wypiera, przeciwnie, chętnie się do niego przyznaje. A spektakl?

"Jest to świat i czas, gdzie wszystko dzie­je się NARAZ, gdzie dla naszej pragmatycznej CODZIENNOŚCI wszystko okazuje się bezskuteczne, bezcelowe, jakieś niepo­ważne, gubiące się w sprzecznościach, ba­lansujące między powagą a śmiesznością, między niebem a piekłem, modlitwą a bluźnierstwem, walecznością a ucieczką... Czarna dziura - INFERNUM. Mój biedny pokoik wyobraźni bez ścian, sufitu i podłogi"

Zanim zobaczę ten świat na scenie, na trwającej konferencji prasowej Mistrz proponuje obejrzenie filmu, zrealizowane­go we Francji. Ustawiają dwa monitory. Krzątanina. Wreszcie pojawia się wizja - jakaś zakłócona z niedbalstwa czy przy­padku.

- Stop, stop - krzyczy Kantor. - Tak być nie może... To skandal! Na sali zalega cisza. - Gdzie są organizatorzy?

Ktoś poprawia wizję, naprawia fonię... Wreszcie zaczyna się projekcja. Na ekranie Jean Louis Barrault dekoruje Tadeusza Kantora Legią Honorową. Uśmiechnięty z lewej na ekranie to niewątpliwie ten sam Mistrz, którego gniew przed chwilą lekko ściął atmosferę sali konferencyjnej. Na ekranie dowody uznania, uściski, kom­plementy.

SOBOTA, 11 stycznia, 11.00 - próba przed wieczornym spektaklem. Muzyka narasta. Nagle gdzieś pod sufitem brzęczenie w metalowej kons­trukcji sali, może w głośniku.

- Stop, stop - przerywa Kantor. - Jak to nie ma możliwości, żeby było ina­czej... Rozumiem, jeśli mamy wytłumacze­nie, dlaczego brzęczy, możemy jechać da­lej. A ja nie będę jechał dalej (tupie w furii). Nie będę. Niech pan troszeczkę, popracuje i gdzie są tutejsi specjaliści... (w głosie Mistrza narastająca irytacja). Powtarzamy... Stop, stop. Nie zepsuje mi pan tego nastroju. Muszę odpocząć - mówi nagle - to nie te siły co dawniej.

Muzyka. Znów od nowa.

- Panowie, z życiem! (vivace!) - dziew­czyna siedząca na widowni przekłada na włoski uwagi Mistrza.

Generałów z historycznej przeszłości, ołowianych żołnierzyków z dzieciństwa grają włoscy aktorzy, którzy zostali w tym teatrze od czasów zrealizowanego we Wło­szech "Wielopola". Teraz przyjeżdżają na próby i spektakle. Wrośli w teatr, w Kan­tora, w atmosferę tego specjalnego two­rzenia.

Krzysztof Miklaszewski, filmowiec i krytyk "przyrósł" do Kantora, wiele lat temu. Teraz, w czasie próby, tłumaczy mi zasady funkcjonowania tego teatru. Choć Kantor ze swoimi atakami złości robi wra­żenie terrorysty, hołduje zasadzie, że wszyscy członkowie jego zespołu to arty­ści. Nie ma więc statystów. Podczas prób rodzi się spektakl, a uwagi wszystkich członków zespołu Mistrz traktuje równo­rzędnie. Próby tą fascynujące. Zwykle nad spektaklem pracuje się rok, dwa.

Na scenie pojawiają się postacie z wy­obraźni autora. Asklepios - lekarz, Sutener - Karciarz, Pomywaczka, Brudas, Wisielec, świętoszka i Generałowie.

As bierze raz - karciarskie. Matko Bo­ska! Co za towarzystwo! - Świętoszki. A ja myję, ciągle myję... ręce powycho­dziły ze stawów - Pomywaczki. Padają zdania klucze - sygnały. Próba trwa. Kantor śmieje się, bawi sytuacją scenicz­ną, której jest animatorem.

"Mój arogancki śmiech zapiera w pier­siach dech, burzliwa młodość rozszumiała się jak..." Muzyka narasta, cichnie. Postaci zaludniają pokój wyobraźni...

- Dobra, dobra - mówi Mistrz. Potem jest ucieczka Generałów, a da­lej: "Chory, który tutaj leży daleki jest od cudzych słów i myśli - ma własne...''

"Dadzą mi konika cisawego, dadzą mi ko­nika cisawego i ostrą szabelkę, i ostrą szabelkę do boku mego. I ostrą szabelkę, i ostrą szabelkę do boku mego..."

Kantor: - Jeszcze raz, sfałszowałaś...

Ona - Generał: - Zapomniałam.

Kantor (łagodnie): - No to jeszcze raz. Panie Marku, niech pan puszcza muzykę głośno, a potem obniży, żeby dobrze była słyszalna.

Generał - to nagłe zastępstwo. Aktor Włoch zachorował i nie dojechał, więc pani Maria Kantor podjęła się tego zada­nia.

Mistrz: - Jeszcze raz, dobrze. Jak krzyczysz, to nie przyspieszaj, bo wtedy już nie można zwolnić muzyki.

Muzyka. Przesuwający się krąg postaci.

- Głośniej, głośniej, bo nie słychać. Za cicho pan to robi. Takie są różnice, że znika napięcie a to jest... (zaczyna krzy­czeć). Tego napięcia mi pan nie zniszczy! (rzuca krzesłem o ziemię)..

Uspokojenie.

- Lila, proszę powiedzieć panu, jak się to robi, bo ja już nie mam siły.

Podobno odejścia i powroty są w tym teatrze zjawiskiem częstym. Pani Maria Krasicka, już na emeryturze, wróciła, żeby w teatrze Kantora zacząć nowe życie. Krzysztof Miklaszewski odchodzi, wraca do filmu, a potem znów przyciąga go teatr, którego życie toczy się na zasadach ro­dzinnych. Ataki furii Mistrza przyjmowa­ne są ze spokojem i zrozumieniem. Nikt się nie obraża.

Próba trwa.

- Nie, nie! Nigdy tak nie było, mais non. Panowie, do diabła. To jest do dupy sakramenckiej. Jak pan nie chce, to niech pan tego nie robi. Cholera jasna (krzyczy Kantor) bezmyślna twarz! Twarz nie może być bezmyślna w tym teatrze. Panowie, wy zdaje się nie wiecie, gdzie jesteście, co?

- To nie ma być zejście, ale zniesienie z konia. Zejść to możesz sobie sama, a oni cię mają znieść. Ty też jesteś winna. Wyprostuj nogi. Nie ściskaj go nerwowo, tego nie może być widać.

- Boję się spaść na pysk.

Kantor (coraz bardziej zirytowany):

- No, właśnie, chodzi o tych mężczyzn sk..., żeby cię odpowiednio złapali. Do diabła! Tutaj widać ich zaangażowanie sakramenckie.

Potem (już spokojnym głosem, ze zmę­czeniem) mówi:

- Dobra, dziękuję bardzo. Kończymy.

SOBOTA, 11 stycznia, 19.00 - premie­ra. Na widowni sali teatralnej Klubu "Stodoła" zaproszeni goście. Wicepremier Zbigniew Gertych, minister kultury i sztu­ki - Kazimierz Żygulski, wicemarszałek Sejmu - Mieczysław Rakowski.

- Gasną światła. Zaczyna się spektakl. W komentarzu do spektaklu autor napisał: "MIEJSCE AKCJI. Nie znajdziecie go na tej scenie. Nie ma również akcji. Jest ra­czej podróż w przeszłość, w otchłanie pamięci, w czas przeszły, który upłynął, i który nas nieubłagalnie przyciąga. Czas, który łączy się gdzieś tam z rejonami SNU, INFERNUM, ŚWIATEM UMAR­ŁYCH. Z WIECZNOŚCIĄ... w jedność! Dlatego znajdzie się tam i dzień dzisiejszy, pomimo że bynajmniej nie zamierzamy go opisywać....

W "pokoju wyobraźni" mogą więc za­istnieć postacie z różnych miejsc i czasu. Również autor - dyrygent tej orkiestry i animator całego przedstawienia, autor jako sześcioletni chłopiec i wreszcie młodzieniec. W jarmarcznej budzie, w tym swoistym cyrku, mieści się wszystko. Beznadziejność codziennej ludzkiej egzystencji i tragizm dziejów narodu. Życie i śmierć uzupełniają się, nakładają, przenikają.

W spektaklu i tym razem wprowadził Kantor muzykę gotową, z życia wziętą. Przeplata się w nim, np. w kilkunastu wersjach motyw pieśni legionowej "My, Pierwsza Brygada". W wyobraźni autora uroczysty marsz z odnalezionej dziwnym trafem płyty zmienił się w marsz żałobny. Pobrzmiewa bowiem w tym spektaklu wspomnienie pogrzebu Piłsudskiego, w którym Kantor uczestniczył jako dziecko. Wódz ze spektaklu jest więc Piłsudskim, lub nim nie jest, tak jak orszak Genera­łów może być tylko paradą ołowianych żołnierzyków. Koń jest szkieletem, bliż­szym apokaliptycznemu koniowi Durera niż ulubionej Kasztance, Marszałka.

Drugim motywem muzycznym jest wzię­te prosto z knajpy autentyczne knajackie tango, w takt którego dokonuje się w spektaklu prezentacji cyrkowej trupy, po­staci zaludniających jarmarczną budę, a może wiejski cmentarz.

Trzeci muzyczny motyw towarzyszy po­wolnemu, nieubłaganemu umieraniu, torturom zadawanym przez zjawiającego się nagle Wita Stwosza. Metaforycznie za sprawą jednego artysty zwykli ludzie osiągają nieśmiertelność w dziele innym. Wit Stwosz buduje swój ołtarz.

I tak pogmatwany w sferze inspiracji, jednocześnie konstrukcyjnie klarowny i czysty spektakl budzi emocje, których czę­sto na próżno szukamy w klasycznym te­atrze. Utkane ze stanów obsesyjnych i neurastenii, z motywów czasem powielo­nych z poprzednich spektakli przedstawienie Kantora pozostaje jednak oryginalnym tworem wyobraźni genialnego prestidigi­tatora.

Sobota, 21.00 - popremierowy bankiet. Goście jak wyżej. Atmosfera adoracji. Ktoś mnie proteguje. Mistrz zgadza się na udzielenie wywiadu, przy okazji rozmowy z kimś innym.

NIEDZIELA, 12 stycznia, 11.00 - kawiarnia Hotelu Forum. Osoby: Ta­deusz Kantor, zagraniczny korespon­dent, tłumaczka, dwie osoby towarzyszące Mistrzowi i ja.

Rozmowa o powstaniu teatru Cricot 1, którego działalność w czasie okupacji, zna­na w Polsce, interesuje zagranicznego ko­respondenta. Rozmowę przerywa, podej­ściem do stolika, człowiek ubrany w ko­stium kominiarza i karnawałową czapecz­kę. Prosi Tadeusza Kantora o bilet na spektakl "Niech sczezną artyści". Mistrz odmawia, tłumaczy, że biletów nie ma. Człowiek odchodzi, potem wraca z pismem. Jest to umowa zawarta z teatrem tele­wizji.

- Jestem aktorem - mówi.

- To ja widzę - odpowiada Kantor, czytając pismo.

- Nie takiej międzynarodowej klasy jak pan, oczywiście, ale zastanawiam się dlaczego, mimo wszystko, od wczoraj do

dziś nie mogę obejrzeć pańskiej sztuki, je­śli pan będzie mógł moją obejrzeć w te­lewizji. Kantor wybucha śmiechem.

- A dziś ma pan czas? - pyta.

- Ja zawsze mam dla pana czas, bo ukochałem sztukę i piękno.

- Zostawię panu bilet w recepcji - obiecuje Mistrz. Sprawa jest załatwiona. Rozmowa przy stoliku toczy się dalej. Schodzi na mecenaty, w tym państwowy. Podobno ostatnio w Nowym Jorku Pen-club obradował właśnie na ten temat. Kantor twierdzi, że gdyby tam był, ostrze­gałby artystów przed zbytnim uzależnie­niem od państwa.

Pytam nieśmiało, czy jego zdaniem, ten kto finansuje sztukę ma prawo żądać cze­goś, wymagać. Kantor zaprzecza gwałtow­nie.

- Nic podobnego, Medyceusze dawali pieniądze i niczego nie żądali.

Gwoli ścisłości historycznej, przypomi­nam Michała Anioła i jego posągi robione na zamówienie.

Kantor unosi się: - Nie, nie, proszę pani, to marksistowski pogląd... Ja na ten temat w ogóle nie mówię.

Zirytowany, zrywa się od stolika, gwał­townie machając ręką, odchodzi.

Zalega cisza. W kawiarni wszyscy patrzą w naszą stronę. Siedzę zdumiona i onie­miała. Po chwili towarzyszące Mistrzowi osoby wstają i podążają za nim. Zostaję sama. Ostatni zapis na mojej taśmie mag­netofonowej to kroki oddalającego się Mistrza i innych. Brzmią jednakowo zwy­czajnie i te małe, i te wielkie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji