Niech sczezną (...) Artyści
Jeżeli dzieło sztuki natychmiast podrywa, a później stopniowo rozbudowuje się w wyobraźni i świadomości znaczy to, że mamy do czynienia z arcydziełem. Przepraszam za to słowo, żenujące bo nadużyte, podobnie jak nadużywane bywają słowa: sztuka, twórczość, artysta, awangarda... wolność. Ten szkic będzie raczej próbą sięgnięcia do wyobraźni i świadomość poruszonej Kantorowym teatrem śmierci, niż recenzją z premiery, a tym mniej komentarzem. Napisał go sam autor i tylko on ma do tego prawo.
Ostatni spektakl Kantora, to rewia przewrotnych, bo odwracalnych i wielokrotnie odwracanych sytuacji i postaci, zarazem śmiesznych, wzruszających i groźnych. Każda z nich jest dziełem dla siebie. Widz jest dosłownie rozrywany w miarę ich przybywania na scenie nie wie już czy patrzeć na przedsiębiorcę - dozorcę pogrzebowego, czy na ustawianie nieboszczyka - postaci jakby z Malczewskiego - który potem rusza chwiejnym marszem w ostatnią drogę aby pojawić się pod koniec przedstawienia, czy na lustrzane kontredansy dwu wymienialnych postaci umarlaka z oczami jak "szkliste stawy", czy na dystyngowaną a uprzykrzoną staruszkę, czy na marzącego o bohaterze chłopca na wózeczku, czy na ekshumowanego bohatera, czy na dumnego obwiesia w klozecie poć szubienicą, który "nikogo nie potrafi kochać już", czy na kretyna wycirucha ciupiącego kartami, czy na klepaczkę różańca, która w delikatny, w przeciwieństwie do innych, sposób zostaje zamieniona w Matkę Boską, czy na rytualnie roznegliżowaną prostytutkę, którą Wit Stwosz (w tym momencie jakby Malczewski) wyciąga z przechodniego łóżka i przerabia na Thanatosa, czy na pomywaczkę... wreszcie na samego Kantora, dyrygenta, który udziela część swojego życia niejednej postaci...
Co się składa na te ewokacje? - Żywa pamięć przeżyć, ostra i zarazem pełna humoru obserwacja ludzi, obserwacja samych aktorów, których Kantor dobrze zna i wie co każdy z nich niesie w swoim wyglądzie i pod swoim wyglądem - co można z niego wywołać; składają się przeżycia i trawestacje dzieł sztuki, zakorzenienie w sztuce polskiej, lata współgrania z Witkacym tak znakomicie syntetyzującym potoczne a przewrotne postacie, wreszcie różne inne doświadczenia, nie na ostatnim miejscu doświadczenia malarza, który zawsze zmierzał do lapidarności formy, nawet, co paradoksalne, w okresie informelu poddając każdy obraz pewnemu typowi decyzji i gestu.
Wszystkie te postacie ze swoimi indywidualnościami układają się jakby w trzy teatry - rodzinny, bohaterski i artystyczny - które kolejno wchodzą jeden w drugi, mieszają się i są wtrącane w orbity sfer unoszących je i potrząsających nimi - orbity niepojętych, napędzanych muzyką, głębinowych i nadpowietrznych wirów; niepojętych, bo czymże jest bohaterstwo - czy tylko marzeniem, "żołnierską butą", czym patriotyzm - czy tylko pieśnią "straceńców idących na ofiarny stos" lub sentymentalną, o "śmierci, która pocałuje" czym ekstaza - ,,upojnym" i samobójczym tangiem... czym modlitwa - obrzędem i wzywaniem, wybawienia od powietrza, głodu, ognia, wojny, nagłej śmierci"... czym sztuka - tylko zgrywą, męczeństwem, ołtarzem... czym niewola - zamknięciem, dozorem, więziennym stukaniem... czym wolność - czy tylko barykadą... a czym śmierć sarna... Kantor, artysta "awangardowy", który brał do ręki różne narzędzia, różne sposoby chwytania rzeczywistości - taka była droga awangardy - dotarł do własnej, artystycznej, a zarazem ludzkiej rzeczywistości. Tej rzeczywistości, która zamieszkuje wyobraźnię, całkowicie uwolniona od jedności miejsca, czasu i akcji; tej w której artysta naprawdę żyje i próbuje nad nią zapanować, konstruując dzieło i poprzez nie zapanować może nad wyobraźnią innych - czasowo zapewne - czy tylko czasowo? - Jest to rzeczywistość miniona lub wręcz uśmiercona, i tylko taka może stać się przedmiotem i orężem sztuki. Bo właśnie sztuka, zwłaszcza teatr, tę rzeczywistość znów powołuje do życia - "życia po życiu" - tego, które może stawać się "magistra vitae et mortis" nie poprzez perorę, ale poprzez inicjację. I na tym polega "suwerenność" sztuki. I dlatego artyści sczezną tylko pozornie - "multaque pars mei vitabit libitinam" (Horacy) - sczezną tylko pozornie, wypierani przez potoczną rzeczywistość utylitarną, rozpanoszoną do wymiarów światopoglądu. Artyści bowiem bronią się czym innym. Z całą powagą biorą oni do ręki to, czym potoczność gardzi: resztki, odpady, opakowania, rzeczy bezużyteczne, zlekceważonych ludzi, i z nich budują pomnik - nagrobny ale w efekcie pozagrobowy. Może to być szkielet konia nosiciela bohaterów, wielki ołtarz złożony z ludzi storturowanych, i w sposób bezwzględny, wbrew ich woli przerobionych na świętych, albo barykada wolności - tym razem bez "Wolności na barykadzie" jak u Delacroix - ale barykada na której walczą, a potem stoją umarli z czarną chorągwią, a więc ręka zaborczej potoczności jej nie dosięgnie, albo ją zlekceważy. Jej siła nie polega na sile patyków i skrzyń z których jest zbudowana, i które byle urządzenie techniczne natychmiast zgniecie. Ona polega na jej nędzy. Bo któż to są artyści - albo hołota godna śmiechu zagnieżdżona we "wspólnym pokoju" Uniłowskiego, albo Norwidowski "Wielki-Pan... Duch" (Syberie), albo bohater, a więc ,,nie realiści". Ale tylko artysta potrafi zobaczyć w "kobiecie na którą nikt nie spojrzy, nikt nie pokocha, materialnie niezależnej" bo całe życie myjącej garki, wyzłacanego przodka Chrystusa siedzącego na drzewie Jessego w predelli ołtarza Wita Stwosza, i potrafi wymodelować jej pierwszy i ostatni uśmiech; tylko artysta potrafi postawić śmierć na zwycięskiej barykadzie, bo nie jest to śmierć realna, ale Thanatos - przewodniczka do dalszego życia. Bo nie ma przedziału pomiędzy osobami pospolitymi a artystami i bohaterami. A może bywa - jeżeli oni się zinstytucjonalizują i wtedy można ich przewracać jak ołowianych żołnierzy. A sam artysta w decydującej sytuacji, którą jest powstawanie dzieła, także staje się kimś obcym - może nawet stać się ,,zimnym i bezwzględnym okrutnikiem" kiedy nadaje otoczeniu nieodwołalną osobowość - ujarzmia je przez formę. Podobnym, choć nie tak spektakularnym jak Kantorowy Stwosz, okrutnikiem był Wyspiański, kiedy stojąc na boku w Bronowickiej chacie snuł nić w którą omotał weselników. Lekarski wyrok wypowiedziany po grecku: "za niewiele godzin przestanie żyć" odnosi się do każdej rzeczywistości przenoszonej w sferę sztuki. Jeszcze czymś innym jest więzienie - zniszczeniem osobowości i - pozbawieniem formy - lub formą ostateczną. Okazuje się jednak, że i tam wbrew wszystkiemu wraca jakaś forma życia. Artyści, bohaterowie i wędrowna trupa mogą współżyć we wspólnej celi - byle nie z dozorcą. Kiedy on się pojawia milkną wystukiwane rozmowy. Ostatni raz otwiera jednak drzwi artysta, i wówczas wtaszczane są elementy dzieła-barykady ustawianego przy tej samej co ołtarz muzyce. Ale któż to są artyści, i jakie znaczenie ma to, czym się bawią sięgając po rzeczy które inni "widzieli ale ich nie wzięli, bo były mało warte" (Leonardo da Vinci) - jakie znaczenie?!
Dotarcie do takiej sfery nie wynikło z "nowinkarstwa", o którym niektórzy mówią nie bardzo wiedząc o co chodzi. Wręcz przeciwnie, jest to budowanie jednej sprawy z wielu doświadczeń. Patrząc na spektakl "Niech sczezną artyści" niejeden powie znów coś odwrotnego: już widziałem podobną postać lub podobny chwyt - Kantor się powtarza. Bo Kantor ma swoje postacie i swoje "chwyty", bo ma swój teatr i swoich aktorów, jak każdy twórca, a nie tylko rzemieślnik teatru - którym zresztą jest także i to znakomitym. Ale wciąż dodając i doskonaląc podnosi punkt widzenia, rozszerza i precyzuje horyzont. "Umarła klasa" zawarta jest poniekąd w "Wielopolu", a oba te spektakle poniekąd w mających "sczeznąć artystach"; jednakże nie dzięki powtórzeniom, ale dzięki dojrzewaniu koncepcji stosunku sztuki do tajemniczej rzeczywistości, którego rozważanie było powołaniem awangardy. Awangarda jednak skupiła się może bardziej na samej sztuce niż na rzeczywistości. Kantor przebił się przez to i odnalazł rzeczywistość pozagrobowego życia, która jest rzeczywistością każdego wielkiego teatru - że wspomnę "Dziady" Mickiewicza z jego duchami, wspomnieniami, odwracalną postacią, więzieniem, wreszcie "ustępem" - wierszami o niewoli i wolności.
Z braku miejsca zmuszony jestem nie wywiązać się z miłego obowiązku opisania kolejnych scen i poszczególnych kreacji aktorów i nie-aktorów, którzy dali życie teatrowi śmierci. A szkoda, bo jest o czym pisać.