W pułapce egotyzmu
Do końca nie wierzyłem, że Kantor przyjmie gościnę Teatru im. J Słowackiego w Krakowie, że zgodzi się zagrać na scenie, na której nieraz psy wieszał. Należałoby się spodziewać, że odmówi, że wybierze coś bardziej stosownego do swoich działań teatralnych, że będzie to wnętrze bez złoceń i pluszu, bliższe budy jarmarcznej lub hali sportowej. Dlaczego się zgodził? Może chciał zakpić z widza, a może poczuł się zaszczycony samą propozycją? Kiedy najbardziej akademicki teatr zaprasza do siebie skrajną awangardę, to prawie jakby się przed nią korzył, potwierdzał publicznie jej dokonania. Tego się pochopnie nie odrzuca.
Już po pierwszym spektaklu "Niech sczezną artyści" krakowianie zgotowali Kantorowi niebywałe owacje. Oklaskom nie było końca. W pewnym momencie - jakby na znak dyrygenta - powstali wszyscy, by wyrazić hołd znakomitemu artyście. Ten niezwykły gest ze strony publiczności wydał mi się całkowicie naturalny. Kantor jest twórcą bardzo krakowskim, mocno wrośniętym w intelektualny klimat tego miasta, jego architekturę i historię. A to co w nim krakowskie, lokalne, stało się już międzynarodowe, powszechne i to jest powód do szczególnej radości.
O czym jest ten spektakl? Najogólniej mówiąc: o umiejętnościach kreacyjnych artysty, o sile jego sztuki powołującej do życia i uśmiercającej coraz to nowe światy, postaci, obrazy, sytuacje, o nieograniczonej wprost zdolności do transformacji, wyrażającej się w budowaniu i burzeniu, łączeniu i rozdzielaniu tego, co pamięć, wyobraźnia i wzrok przynoszą. Artysta jest tu postacią pierwszoplanową. Występuje naraz w kilku wcieleniach, jako postać realna i sceniczna, jako podmiot zdarzeń i temat.
Pierwsze obrazy "Niech sczezną artyści" bardzo podobne są do tych, jakie oglądaliśmy w "Wielopolu...". Są eksploracją ogrodów dzieciństwa, wyciąganiem z zapomnienia przyblakłych klisz pamięci. Powracają znajome twarze, przedmioty, zdarzenia. Nawet dialog przybiera tę samą tonację: oscyluje między groteską a patosem. W tę zwyczajną codzienność zamkniętego pokoju dziecka wkraczają nagle odgłosy życia z zewnątrz, echa wielkich wydarzeń, zapomnianych melodii, które przywołują rzeczywistość dawno umarłą, zasypaną popiołem zgliszcz.
"Niech sczezną artyści" - gatunkowo najbliżsi są rewii. Składają się z drobnych scenek mówiących, śpiewanych lub niemych, mających w sobie coś z pantomimy i skeczu, uroczystego obrzędu i cyrkowej błazenady. Komponowane są w trzech różnych rytmach: pieśni legionowej ("My pierwsza Brygada", "O mój rozmarynie"), pieśni kościelnej ("Święty Boże, Święty Mocny") i knajackiego tanga ("Mój arogancki śmiech zapiera w piersiach dech"). Ten ostatni rytm towarzyszy zawsze obrazom trywialno-groteskowym. Jest w przedstawieniu Kantora bardzo ekspresywna - choć może trochę przydługa - sekwencja budowania przez artystę ołtarza, sekwencja komponowana równocześnie na dwu piętrach: dosłowności i symbolu. Z okaleczonych przedmiotów i ubezwłasnowolnionych ciał wyłania się coś na kształt rzeźby-upiornej, apokaliptycznej - nie mieszczącej się całkowicie w porządku sztuki, wyłamującej się z niego, jakby chciała dotknąć samej rzeczywistości w jej najbardziej newralgicznym punkcie ludzkiego cierpienia. Siła ekspresji teatru Kantora bierze się z wieloznaczności jego sensów i gęstości materii dramatycznej, z ciągłych zderzeń odmiennych barw, nastrojów i tonacji. Krótko mówiąc z urody plastycznej tego teatru. Kantor jako scenograf jest nie do naśladowania i nie do podrobienia. Któż tak jak on potrafi zaprojektować kostium, obmyślić rekwizyt teatralny, zadbać o całość obrazu scenicznego. Stał się sztukmistrzem w znaczeniu norwidowskim. Uwiedziony przez Kantora malarza, nie mogę jednak pokonać w sobie oporów nieufności wobec jego "teologii śmieci", śmierci widzianej często estetycznie jako mechaniczny rozpad form. Teatr z natury swojej jest sztuką najbardziej społeczną. Jego podstawą i racją istnienia jest żywy człowiek, aktor, który za pomocą słowa, gestu i mimiki wyraża i urzeczywistnia siebie najpełniej wychodząc ku innym. Aktor w teatrze Kantora jest bezwolną figurką - bez wnętrza i duszy. Służy wyłącznie jako tworzywo do budowania całościowych konstrukcji. Nie wypominałbym tego Kantorowi, zwłaszcza że robi teatr na najwyższym poziomie, gdyby grał dla kilkudziesięciu czy nawet dwustu ludzi, przy tysiącu widzów staje się to jednak problemem. W tradycji teatru polskiego - dobrze to czy źle, nie umiem odpowiedzieć - wytworzyło się coś takiego jak potrzeba zbiorowych odczuwań i wspólnych poszukiwań odpowiedzi na to, co wszystkich w danym momencie boli. Za każdym razem, kiedy przychodzimy do teatru, spodziewamy się, że stanie się cud, że w zwierciadle sztuki teatr pozwoli nam rozpoznać i przeżyć nasze biedne życie, uwikłane w przymusowe kłamstwa i kompromisy. Wychodząc ze spektaklu "Niech sczezną artyści" widz pozostaje samotny ze swoimi myślami i wzruszeniami. Reżyser cały czas zajmował się tylko sobą. Nie pomógł mu w rozpoznaniu własnego losu. A tyle przecież ważnych rzeczy mogło się wydarzyć. "Umarła klasa" - najświetniejszy spektakl Kantora - nie miał tyle barykad egotyzmu. Był bardziej uniwersalny w swym przesłaniu.