Niech żyje teatr. Świat teatru - nowy... Po latach
"Mazepa" - krytykowany chętnie i często przez burżuazyjnych historyków literatury - zasługiwał istotnie na krytykę tych ludzi. Jest to bowiem dramat pełen drapieżnej i wnikliwej prawdy o człowieku, jest to zarazem celna i pełna sarkastycznej ironii polityczno-obyczajowa satyra, wymierzona przeciw pysznym, okrutnym i zaślepionym własną próżnością magnatom, przeciw sarmatyzmowi, przeciw klerykalizmowi, przeciw królowi, który w oparciu o prawdę historyczną, został pokazany - jak to sformułował S. W. Balicki - jako "jezuicki bigot i dziwkarz zarazem, poniżający majestat władzy i nadużywający jej dla osobistych, wulgarnych korzyści...". Tak oto anonsował, w marcu 1953 roku, premierę "Mazepy" autor programu Państwowego Teatru Śląskiego w Stalinogrodzie. Króla grał Gustaw Holoubek.
"Mazepa" znów na afiszu. Tym razem w warszawskim Ateneum. A Jana Kazimierza gra ten sam aktor co w Katowicach. Ale nie jest to już sztuka historyczna ani obyczajowa satyra, ani polityczny dramat rozrachunkowy. Krytyka sarmatyzmu, XVII-wiecznej magnaterii, króla, cały ten sztafaż - pozostają poza polem obserwacji Holoubka - reżysera. Sprawą zgoła trzeciorzędną stają się "etaty" bohaterów: króla, wojewody, rotmistrza, pazia. To już niemal puste tytuły. Romantyczna "murder story" z tragicznym finałem odsłania inne oblicze: dramatu charakterów, pogłębionego wykładami dr. Freuda, który mógłby bez większych zabiegów zilustrować znaczną część wyodrębnionych kompleksów. I to nie tylko w relacjach między postaciami tragedii, ale także przenosząc diagnozę na osobę autora, który ani o dr. Freudzie, ani o psychoanalizie i podświadomości pojęcia mieć nie mógł.
Myślę, że dobrze się stało, iż reżyser przedstawienia nie próbował uwspółcześniać sztuki w zbyt wyraźny sposób, zdając się jedynie na subtelne środki aktorskiej interpretacji tekstu i pełną rezygnację z naturalistycznych elementów zarówno w scenografii, jak i efektach dźwiękowych. Dzięki temu zostało precyzyjnie wyłuskane z dzieła Słowackiego psychologiczne jądro: wiecznie żywa i aktualna wiedza o człowieku, jego namiętnościach, lękach, słabościach, determinacji, a wreszcie - pozornie absurdalnym - heroizmie w sytuacjach krańcowych.
Gustaw Holoubek z mozaiki starannie dobieranych, miniaturowych elementów (drobnych gestów, przelotnych spojrzeń, ledwie uchwytnych intonacji) składa spójną postać. Nie oszczędza Króla, beznamiętnie obnażając jego wady i słabości. A przecież równocześnie ukazuje nam obdarzonego niepospolitym wdziękiem, kulturą człowieka. Tym niebezpieczniejszego dla otoczenia im bardziej powabnego i światowego. Ten urokliwy pan, a nie paź Mazepa, staje się siewcą zamętu i sprawcą makabrycznego finału.
Komplementowanie Holoubka, nawet z okazji jego jubileuszu jest powtarzaniem truizmów. A przecież w roli Jana Kazimierza jego mistrzostwo objawia się nie tylko poprzez wielowymiarowość postaci, jej głęboko ludzkie ujęcie, ale i subtelne wycieniowanie autoironicznego komentarza. Przeniesionego wprost z osobistej, życiowej postawy znakomitego aktora.
Rolę tytułową, w tym obsadzonym znakomitymi nazwiskami spektaklu, kreuje Marek Kondrat. Nie tradycyjny to Mazepa. Człowiek już dojrzały, pozornie zawadiaka, który pod płochym zachowaniem skrywa wiedzę o życiu doświadczonego mężczyzny. Błazeńska maska i sława szaławiły mają stanowić więzy krępujące porywy serca, wrażliwość sumienia, poczucie godności. Wyrastanie owych wyższych racji ponad kondycję pazia ukazuje Kondrat w pełni prawdy psychologicznej z wdziękiem osobistym.
Krzysztof Kolberger - Zbigniew, czyli patos namiętności. Ale w twardych ryzach dyscypliny aktorskiej. Najprzód delikatny szkic sylwetki romantycznego kochanka (i rycerza oczywiście) rozwija się w miarę postępu akcji w pełen gorących tonów i mrocznych głębi obraz tragicznego bohatera. Proces ten przebiega pod staranną kontrolą psychologicznego uprawdopodobnienia postaci co należy zapisać na konto Kolbergera.
Panie, będące raczej przedmiotem niźli podmiotem tragedii tylko z tej przyczyny wymieniam na końcu. Ewa Wiśniewska zagrała Kasztelanową z wdziękiem i temperamentem dojrzałej kobiety, delikatnie cieniując kokieterię damy skłonnej do łączenia amorów z intrygą. Natomiast rolę Amelii reżyser pomierzył młodziutkiej studentce PWST - Magdalenie Wójcik (niedawno oglądaliśmy ją w telewizyjnym "Pelikanie" Strindberga). Z trudnego zadania wywiązała się ona chwalebnie, tworząc pełnokrwistą postać z symbolu uciśnionej niewinności wplątanej w tryby intryg wielkiego świata i sadystycznych obsesji starego męża. Amelia na scenie Ateneum nie tylko wzrusza i budzi współczucie, ale uwierzytelnia swoje racje i motywy działania. Nie jest to mało jak na debiut.
Jedyne wątpliwości wzbudziła we mnie rola Wojewody, zagrana przez świetnego aktora Piotra Fronczewskiego. Poszedł on jakby wbrew temu, co proponowała reszta zespołu, pozostając zimnym rezonerskim i zracjonalizowanym. Trudno to akceptować w przedstawieniu drążącym psychologiczne podteksty. Myślę, że ta osobność koncepcji, wraz z nieco manierycznym sposobem podawania wiersza, nie przysłużyły się ani Wojewodzie, ani Piotrowi Fronczewskiemu. Szkoda.
Sumując wrażenia premierowe niepodobna pominąć scenografii Marcina Stajewskiego (dekoracje) i Ireny Biegańskiej (kostiumy). Trójdziałowa scena nawiązywała do renesansowej tradycji. Wysmakowane operowanie czernią i złotem oraz przestrzenią i podświetlanym prospektem stwarzały piękną i funkcjonalną oprawę spektaklu. Wielkie brawa!