Artykuły

Clos'er

Na Open'er Festival pojechałem w tym roku po raz pierwszy. Wybierałem się już wiele razy, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Czerwiec to na uniwersytecie trudny okres - sesja, obrony prac magisterskich. Ciężko się wybrać, nawet jeśli to jedyna okazja, by posłuchać na żywo reaktywowanego Blura. W tym roku w końcu się udało i ja dziecko Jarocina'84 dotarłem na modelową scenę reprezentacyjną polskiej klasy średniej początków XXI wieku - pisze Dariusz Kosiński.

Festiwale muzyczne to dla każdego, kto interesuje się przedstawieniami zbiorowymi i indywidualnymi prawdziwa dżungla, nalot dywanowy, nieustająca inwazja rzeczy do zapamiętania i przemyślenia. Nawet pojedynczej edycji nie da się objąć jednym spojrzeniem, bo nie można być wszędzie, a wszędzie niemal dzieje się coś, co walczy o uwagę. Złudzenie, że przedstawienia i widowiska są czymś choćby względnie jednorodnym, choćby względnie oddzielonym od siebie ramami czasowymi i/lub przestrzennymi w czasie festiwalu pada rozbite w gruzy. Widowiskowy i dynamiczny koncert Foals traci na moment znaczenie, gdy w tłumie nieopodal chłopak oświadcza się dziewczynie i ku radości zgromadzonych wokół zostaje przyjęty, czego jednak nie zauważa ani Opener'owy kamerzysta wypełniający telebimy kolejnym zbliżeniem na dekolt fanki, ani nikt ze stojących dalej niż pięć metrów i zajętych własnymi przedstawieniami. Ten performatywny hipermultiroom osiągnął swoją kulminację później tego samego dnia, kiedy oczekiwany koncert "Red Hot Chilli Peppers" (jak dla mnie wielkie rozczarowanie) zderzył się ćwierćfinałem Polska - Portugalia, transmitowanym na terenie festiwalu pod wpływem presji ze strony uczestników. "Polska Biało-Czerwoni!" zaintonował w pewnym momencie Flea rozkręcając w ten sposób festiwalowy wir zachowań do granic wytrzymałości, tak jak potem do granic wytrzymałości wykręcaliśmy szyje, by w czasie koncertu zespołu "Beirut" (świetnego zresztą) spojrzeć w stronę ustawionego na polu telebimu i zobaczyć, jak Jakub Błaszczykowski nie strzela karnego...

Wir zachowań ("vortex of behavior") to termin Josepha Roacha wymyślony przede wszystkim, by opisywać te miejsca, zwłaszcza dzielnice miast, w których koncentrują się różnego rodzaju rozrywki - teatry, kabarety, domy gier, sale taneczne, areny sportowe, bary itd. Metafora wiru ma oczywiście oddawać dynamikę tych okolic i to, że wciągają każdego, kto się do nich zbliży. Oznacza też, że poszczególne zachowania nie są oddzielone, nie mają sztywnych granic czasowych i przestrzennych, ale pojawiają się równocześnie, przecinają się, wpadają na siebie i przenikają, zmieniając swoje trajektorie, wyglądy i charaktery. Oznacza też, że wszystko dzieje się intensywniej, gwałtowniej, jest bardziej niebezpieczne, ale też bardziej ekscytujące.

Festiwale muzyczne to wręcz modelowe wiry zachowań i przedstawień. Teoretycznie najważniejsze są koncerty zaproszonych zespołów, zwłaszcza gwiazd, ale myliłby się ten, kto stwierdziłby, że to dla nich tysiące ludzie przyjeżdżają na gdyńskie lotnisko, pola pod Kostrzyniem lub - dawniej - na stadion w Jarocinie. Przyjeżdżają dla wiru, którego są współtwórcami, nieustannymi, niezmordowanymi aktorami. Przyjeżdżają dla intensywności, jaką daje występ - tak cudzy, jak (może nawet bardziej) własny.

Występ to kolejne polskie słowo, które wręcz zachwyca mnie swoją precyzją i możliwościami. Samo słowo odwołuje się etymologicznie do wystawania poza, wysunięcia się do przodu, wychylenia, wyjścia przed jednolity szereg, przekroczenia tego, co zwykłe i niewyróżnione. Ale praca języka przez lata doprecyzowała to etymologiczne znaczenie odnosząc je do wychyleń szczególnych, związanych z wyjątkowymi umiejętnościami zmieniającymi jakość całościowej obecności. W efekcie usus językowy wiąże występ przede wszystkim z działaniami artystycznymi i sportowymi, a więc z tym, co Zbigniew Raszewski nazywał widowiskami i łączył z chęcią wzbudzenia podziwu. Podobne akty polityczne czy naukowe to już wystąpienia.

Festiwale muzyczne to wiry występów uruchamiane przez uprawnionych i przyciągających tłumy wykonawców, ale tworzone, rozkręcane i podtrzymywane bezustannie przez festiwalowiczów. Kpi się z Open'era, że jest hipsterską imprezą, na której wszyscy chcą się pokazać, przebierając w wyszukane kostiumy i czekając tylko na okazję do wyjątkowej akcji, mogącej przyciągnąć uwagę innych. Jednak w siermiężnym Jarocinie lat 80. wcale nie było inaczej. Oczywiście inna była estetyka, inne podłoże ideologiczne, całkowicie inny kontekst polityczny, społeczny i medialny. Ale głód występu był ten sam - nawet jeśli sama obecność na festiwalu już wyróżniała wobec większości nieprzyjeżdżającej, to i tak wszędzie trwała kreatywna walka o zainteresowanie, przebicie się, wysunięcie przed innych.

Spośród wielu ważnych różnic między Jarocinem sprzed trzydziestu kilku lat a dzisiejszym Open'erm w kontekście występów być może najważniejsza jest ta, że myśmy wtedy nie dysponowali dzisiejszymi narzędziami wystawiania siebie. Może to się wydać zaskakujące, ale w czasach, gdy do kilku publicznych telefonów ustawiały się długie kolejki, o wiele łatwiej było o udany występ. Dziś niemal nie sposób wysunąć się przed szereg, bo w tym samym czasie wszyscy próbują zrobić to samo, wiedzeni iluzją oryginalności produkowaną przez masowe narzędzia do występowania. Kiedy swoje "niesamowite" doświadczenie zamieniasz w post na fejsa, twit lub zdjęcie na ista, robisz to dlatego, że wierzysz w jego wyjątkowość i niepowtarzalność. Ale gdy sieć odmawia szybkiego wykonania twojego polecenia, orientujesz się, że w tym samym czasie ta sama wiara kieruje działaniami setek ludzi wokół ciebie. Podnosisz wzrok znad ekranu i widzisz, jak kilka innych dziewczynek robi sobie selfie w wianku przed koncertem Florence i próbuje wysłać go na swoje konto. Jesteś wtedy, moja droga, w samym centrum paradoksu współczesnej kultury masowej żyjącej iluzją (nie)powtarzalności, kultury (nie)oryginalności typu "copy/paste".

"Open'er" to jej święto, jej wielkie przedstawienie i zarazem przejmujący wręcz dramat. Tysiące przyjeżdżają do Gdyni, bo wierzą w obietnicę niepowtarzalnego miejsca i niepowtarzalnych doświadczeń. W odróżnieniu od nostalgicznego "Przystanku Woodstock", który już swoją nazwą sygnalizuje, że jest powtórzeniem, simulakrum kontrkultury dla spóźnionych na lata 60., festiwal gdyński wychyla się w przyszłość, obiecuje niespodziewane, zapowiada otwarcie na nieznane, nadchodzące. To właśnie ta obietnica kusi tysiące i jednocześnie napędza festiwalowy wir zachowań, nakręca kolejne próby wyjścia przed gęstniejący i napierający coraz bardziej szereg. Jest jednak zwodnicza, bo masowy festiwal nie może istnieć bez tego, co sprawdzone. "Open'er", zaprasza sprawdzone firmy - zespoły, które już na wielu podobnych imprezach (a często także w Gdyni) występowały. Sam jest oparty na wzorcach innych festiwali, a dziś, po kilkunastu latach istnienia ma też własne wzorce, powtarzalne modele zachowań i własny, dobrze znany styl. Jego otwarcie na przyszłość jest taką samą iluzją jak złudzenie, że będąc jednym z 60 tysięcy ludzi przewijających się codziennie przez teren festiwalu przeżywasz coś niepowtarzalnego. Zresztą my, dzieci Jarocina, od dawna dobrze wiemy, że żadnej przyszłości nie ma...

Nie jest tak, że zgromadzeni na lotnisku w Gdyni Kosakowie użytkownicy iluzyjnych scen budowania sformatowanej indywidualności nie zdają sobie sprawy z tych wszystkich paradoksów. Bronią się przed nimi jednak nie tyle buntowniczą kreatywnością, jaka była właściwa pokoleniu punkowmu i postpunkowemu, ile nieustannie podważającą siebie ironią. Wianek na głowie brodatego dryblasa w koszulce "Sex Pistols" nie jest wyrazem uwielbienia dla Florencji i jej maszyny, ale znakiem tego, co wydaje się wręcz ostoją ludzi zgromadzonych na "Open'erze" - ironicznej świadomości biorącej w cudzysłów wszelkie uniesienia i zaangażowania. Ironia pozwala oswoić bolesną przecież świadomość, że wszystko już było i żaden występ nie będzie tym prawdziwym, bo szeregi idą równo, choć krokiem tanecznym i w zamkniętym kręgu. Ironia mówi: co z tego, skoro potrafię się tym bawić, więc jestem poza własną porażką, z boku - bezsilna, ale przynajmniej świadoma i nie taka naiwna jak wy sprzed lat.

Prawdziwą eksplozją takiej ironii był na tegorocznym festiwalu koncert Zbigniewa Wodeckiego z materiałem, który 40 lat temu był soundtrackiem dla gierkowskiego optymizmu, a teraz wraca, by dzieci nowej epoki sukcesu mogły podskakiwać w tańcu wziętego w cudzysłów obciachu. Mnie wydał się on tańcem ostatecznej śmierci jakiejkolwiek kontrkultury. Zapewne ani Wodecki, ani zespół Mitch & Mitch, który go w tę sytuację wsadził, nie zdają sobie sprawy, czemu akompaniują. Myślę natomiast, że wie to świetnie najważniejsza dla mnie postać tegorocznego festiwalu PJ Harvey - córka obu kontrkultur, która dwie ostatnie płyty wypełniła zaskakująco melodyjnymi, ładnymi piosenkami z bolesnymi diagnozami współczesnego świata. Jakby wobec tego, że nic zrobić nie można, jedynym, co zrobić się jeszcze da, było o tym zaśpiewać (pamiętasz "Dezertera" ekipo sprzed lat?). W programie Open'erowego koncertu PJ była też "The Ministry of Demence" z ostatniej płyty. Na zewnątrz padał deszcz, więc pod dachem Tent Stage zgromadził się tłum. Mocne akordy tej gorzkiej piosenki poderwały ludzi do skakania i oklasków. I tak właśnie, skacząc i klaszcząc, wielotysięcznym chórem zaśpiewaliśmy: "This is how the world will end".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji